Ghost – 30.11.2019 - Katowice
Stolica Górnego Śląska rzadko gości wielkie metalowe nazwy. Katowice są zazwyczaj pomijane w planach największych agencji koncertowych, a każde odstępstwo od tej reguły jest nie małym wydarzeniem.
Nie inaczej było w przypadku sobotniego koncertu gigantów heavy metalu z Ghost. Dzięki uprzejmości Live Nation, nie tylko po raz kolejny (jak co roku przed targami Intel Extreme Masters) mogliśmy zobaczyć iście PRL-owską, niebotycznie długą kolejkę do największej sali koncertowej w Katowicach, co doświadczyć pieczołowicie przygotowanego, wyreżyserowanego, a co najważniejsze, zagranego show.
Niestety, na koncert Szwedów z Tribulation spóźniłem się z powodu wspomnianej kolejki i dość nietypowej procedury odsyłania rekordowej ilości ludzi do depozytu. Pierwsze, co rzuciło mi się w czy to naprawdę dobra, jak na support, produkcja sceny, której spodziewałbym się po znacznie większym zespole. Świetnie zgrane z muzyką światła (panowie ukochali zgniłą zieleń), kilka mądrze rozstawionych bannerów i potężna płachta za perkusistą całkiem zgrabnie dopełniały mroczny image grupy. Panowie, wbrew temu co sądzi się o metalowych muzykach, byli nad wyraz żywotni, wykorzystując dzięki temu cały potencjał wielkiej sceny.
Mam wrażenie, że po „Down Below” zespół wskoczył na wyższy poziom, kompozycyjnie i komercyjnie, dzięki czemu łatwiej im odnaleźć się na tak dużych imprezach. Grono fanów Tribulation po tym wieczorze z pewnością solidnie się powiększyło, a Ci, którzy mieli już okazję widzieć Szwedów na żywo, choćby na Summer Dying Loud, nie powinni być zawiedzeni. Kwartet zaprezentował raptem siedem utworów ze swoich dwóch ostatnich płyt i jeśli mam być szczery, rozbrat z death metalem na rzecz heavy/gotyckiego rocka wyszedł im na dobre. Gdyby Ghost szukał kompanów do stałych wojaży, ich koledzy z własnego podwórka nadają się do tego znakomicie, najlepiej w asyście Idle Hands.
Setlista:
1. Nightbound
2. Melancholia
3. The Lament
4. The World
5. Cries form The Underworld
6. The Motherhood of God
7. Strange Gateways Beckon
Numer dwa wieczoru w postaci All Them Witches zrobił na publice lepsze wrażenie niż teoretycznie powinien. Trójka stoner rockowych zapaleńców zaprezentowała mocno psychodeliczny set. Bez fajerwerków, w zasadzie bez jakiejkolwiek interakcji z tłumem. Wyszli, zagrali na swoich małych wzmacniaczach co mieli, i gdyby tylko w „Blood and Sand” nie sprzęgała gitara i nie pojawiło się coś na kształt „drum solo”, może ten występ zapadł by mi w pamięć. Nie ukrywam, że stoner to nie moja bajka, ale liczyłem na to, że twórcy niezwykle szeroko komentowanego „ATW” wzniecą u mnie choćby iskrę zainteresowania gatunkiem. Nie udało się.
Amerykanie zabrzmieli poprawnie i bardzo czytelnie i gdyby w tych odlotach było więcej życia, a grający na basie wokalista Michael Parks Jr. nie był tak stremowany (?), oceniłbym ten występ zgoła inaczej. Najwyraźniej jednak nasza publiczność była dla grupy wyjątkowo wyrozumiała i otwarta na brzmienia, których najlepiej słuchałoby się na Scenie Leśnej Off Festivalu. Ze smutkiem stwierdzam, że panowie muzycznie nijak pasowali do tej trasy, nie zrobili efektu wow i nie zabrali nas w odjechaną podróż po Nashville. Mimo to, katowicki Spodek przyjął grupę bardzo dobrze, i chyba nie tylko z grzeczności.
Droga, jaką przeszedł Ghost to jeden z przykładów, jak zespół znikąd jest w stanie wypełnić pewną lukę na rynku. Panowie w najrozmaitszych konfiguracjach personalnych na każdej kolejnej płycie zbliżają się do statusu jednego z największych obecnie zespołów rockowych. Czy ktokolwiek mógł to przewidzieć? Podejrzewam, że nawet sam Tobias Forge w swoich założeniach dotyczących projektu nie śmiał myśleć o tak szybkim wzroście popularności. Przyczyniła się do tego przede wszystkim Metallica, z którą od lat Ghost koncertuje na największych stadionach – w tym i w Polsce.
Duszka gościliśmy na plenerach, festiwalach, w klubach, a teraz w hali, i w każdej scenerii z innym show robią pierwszorzędną robotę. Największa w tym zasługa głównodowodzącego przedsięwzięciem, który pomimo, delikatnie mówiąc, kontrowersyjnego charakteru, jawi się jako jeden z lepszych rockowych frontmanów, stworzonych do gry – tej bardziej aktorskiej. W jej ramach Tobias zakłada jedną z wielu masek, od groźnego metalowego krzykacza jak w „Mummy Dust”, przez glam rockowego imprezowicza z ostatnich dwóch singli (z naciskiem na „Kiss the Go Goat”), czy wreszcie Papy Emeritusa i jego młodszego, imprezowego kolegi Cardinala Copii. Gdzieś za sceną był staruszek Papa Nihil, który ujawnił się dopiero w „Miasma”, co niewątpliwie było miłym ukłonem dla fanów. Tobias w każdej z ról czaruje publiczność gotową jeść mu z ręki, a kolejne hity, jakich ten zespół ma sporo w swoim arsenale, dowodzą uniwersalności Forge'a jako wokalisty, który wie jak poruszać się po szerokim oceanie muzyki rockowej oraz długofalowej wizji Ghost jako grupy.
Teatr o nazwie Ghost nie byłby tak dobry wizualnie i muzycznie, gdyby nie zmieniający się w składzie muzycy. Widziałem duszka w rozmaitych konfiguracjach, i choć tęsknię za Martinem z Magna Carta Cartel w roli gitarzysty, dzisiejszy zestaw bezimiennych jest wprost znakomity. Jedyne czego żałuję, to poświęcenia tak dużej ilości czasu na bezcelowy pojedynek dwójki prowadzących muzyków („Devil Church”). Gdyby nie sam Forge, świetnie dbający o aspekt humorystyczny w przerwach między utworami, to właśnie drobny, chudziutki gitarzysta Ghost byłby niewątpliwie najjaśniejszą gwiazdą wieczoru. Pewność siebie i gracja z jaką gra robiła wrażenie nawet na tych, którym nie w głowie strunowe popisy. Zresztą, spektakl (a nie koncert) został wyreżyserowany tak, aby wszystkim z koncertowej ósemki dać przysłowiowe „pięć minut”, nawet jeżeli popisują się wśród płomieni i gęstego dymu („Dance Macabre”), albo kiedy ledwo ich widać spod złotego konfetti („He Is”, „Mummy Dust”).
Jedyną kwestią dyskusyjną w przypadku tego koncertu był dobór utworów i szalona zmiana strojów Forge’a. O ile w pierwszym przypadku, mając tyle piosenek w zanadrzu ciężko wszystkim dogodzić (a najbardziej fanom debiutu!), tak w drugim, Tobias przypomina gothic metalowe wokalistki, zmieniające gorsety średnio co dwa utwory. No cóż, taka koncepcja, tym bardziej, że frontman ma kilka dość nieoczywistych twarzy, z czego najbardziej pokręcona to ta od Cardinala Kopii wjeżdżającego na scenę na białym rowerku. Nie wszystko z tego wydarzenia da się opisać słowami, zwłaszcza z elementów produkcji („witraż” w postaci mozaiki poszczególnych elementów z okładek płyt) czy iście hollywoodzkiej gry świateł, dlatego jeśli macie możliwość, koniecznie wybierzcie się na jeden z pozostałych koncertów formacji.
Tekst: Grzegorz Pindor
Zdjęcia: Dariusz Ptaszyński