Bullet For My Valentine – 6.08.2019 - Kraków
Nie minęło nawet pół roku od poprzedniej wizyty Walijczyków w Polsce, a zespół powrócił do nas w sezonie festiwalowym, aby zagrać dwie mniejsze, ale równie dobre sztuki co w kwietniu.
Fani zdążyli już na dobre oswoić się z piosenkami z nowego albumu „Gravity”, a ci, którzy się stęsknili mieli wystarczająco dużo czasu, aby zaplanować wspólne śpiewanie.
Krakowski Kwadrat to jedna z mniej przestrzennych miejscówek w Polsce, za to będąca niejako na podorędziu i zawsze w gotowości. Studencki klub gościł całe tabuny gwiazd, żeby wymienić tylko Bring Me The Horizon czy Madball, i nie zapowiada się aby na południu kraju inne miejsce miało pełnić rolę około metalcore’owej świątyni. Bulleci w Krakowie mieli przyjemność grać choćby w Tauron Arenie, ale przyznaję, że to mniejsza sala przysłużyła się widowisku. Nieco bardziej oszczędnemu pod względem mobilności muzyków i kwestii produkcyjnych, za to doskonałemu jeśli chodzi o kontakt z publicznością. Po niemal dwudziestu latach kariery i grze na największych scenach klubów i festiwali, uważam że panowie nadal najlepiej wypadają w nazwijmy to, bardziej intymnych warunkach. Kwadrat ma to do siebie, że łączy zarówno intensywnie bawiącą się część pod sceną, co ludzi z balkonu, którzy mają swoich ulubieńców niemal na wyciągnięcie ręki (bądź selfie-sticka). Nie da się ukryć, że ta druga opcja jest najbardziej kusząca i balkon zapełnia się niemal od razu od momentu otwarcia bram.
W przeciwieństwie do kwietniowego występu Bullet For My Valentine, tym razem odpuściłem support. Zespół The Kroach, który miał okazję reprezentować nasz kraj w ramach Wacken Metal Battle, akurat kończył swój występ kiedy dotarłem do klubu. Nie będę zatem oceniał skoro ich nie widziałem, zarówno Lion Shepherd jak i oni nijak nie pasowali do bądź co bądź czysto metalcore’owej imprezy. Rynek kieruje się swoimi wewnętrznymi regułami, o których nie będę pisał, dlatego następnym razem (a na pewno taki będzie) zobaczymy kolejnych reprezentantów z Polski. Zanim słów kilka o samym występie, chciałbym podkreślić, iż przejęcie organizatora Go Ahead przez molocha jakim jest Live Nation w żaden sposób nie wpłynęło na organizację tego wydarzenia (i kilku innych, w których miałem okazję uczestniczyć w tym roku). Nie bez przyczyny przedstawiciele branży obawiali się tej niespodziewanej transakcji, ale z tego co jestem w stanie powiedzieć sądząc po twarzach z obsługi, wszystko zostało po staremu – jest punktualnie, bez problemów i mam nadzieję, że tak pozostanie.
Panowie zameldowali się na scenie równo o 20 i zaprezentowali trwające 75 minut show. Setlista okazała się bardzo podobna do kwietniowej, z tą różnicą, że słusznie nie usłyszeliśmy (wtedy niezbyt przemyślanego) drum solo, a za to otrzymaliśmy w bonusie numer „Alone”. Zmieniła się kolejność, nie zmieniły się uśmiechy na twarzy muzyków, a forma wokalna, zwłaszcza „nowego” nabytku – Jamie Mathiasa to powód, dla którego warto było stawić się w Kwadracie. Nie ukrywam, że w czasach kiedy byłem nastolatkiem debiut Walijczyków katowałem tygodniami i do dziś wracam do tej płyty z dużym sentymentem. Na szczęście reprezentacja „The Poison” nadal stanowi żelazny punkt programu i to chyba tych piosenek najbardziej wyczekiwali zebrani. Stałem z tyłu i jedyne na co mogłem narzekać, to że nie widzę młyna pod sceną (wbrew pozorom w Kwadracie jest dość miejsca na circle pity i ściany śmierci) i nie słyszę nieco mniej eksponowanego głównego wokalu. Mam jednak w pamięci, iż Matt Tuck nie bez przyczyny nie krzyczy/growluje tak wiele jak kiedyś. Zresztą, prawdę mówiąc mógłby w ogóle nie śpiewać – Jamie robi wszystko lepiej i nawet uśmiecha się szerzej. Doskonały nabytek i…
Pomost pomiędzy wszystkimi, którzy czują nostalgię do starych nagrań, a tymi (a było ich raczej niemało), którzy dopiero odkryli ten zespół. Przedział wiekowy kazał sugerować, iż Bulleci podobają się zarówno rodzicom koło 50 (może za sprawą coveru Ace of Spades?), co ich młodszym pociechom, ale trzon stanowią ludzie w moim wieku. Dorastający razem z rozwojem tej muzyki i zmieniający swoje gusta na przestrzeni lat. Oczywiście, dla wielu takie koncerty i płyty jak „Gravity”, której nie szczędziłem pochwał, stanowić będą guilty pleasure, ale co poradzę, to cholernie dobra ekipa, która gra zabójczo dobre koncerty.