Lata temu Walijczycy mieli szansę stać się zespołem wielkim, może nawet takim, który przebiłby Trivium. Obie kapele zaczynały w tym samym czasie, ale to Amerykanie zawojowali rynek, a Bulleci pogubili się już po drugiej płycie, forsując coraz to lżejsze brzmienie i nikomu niepotrzebne ballady.
Po naprawdę nieudanym „Temper, Temper” i tylko minimalnie lepszym, ale już metalowym „Venom”, nie miałem żadnych oczekiwań wobec twórców „Poison”. Słusznie zresztą, bo zapowiedzi muzyków, o czym ostatnio przekonałem się dobitnie na przykładzie Machine Head i Ghost, można między bajki włożyć. Nie sądziłem jednak, że skądinąd jeden z filarów metalcore’a, po raz kolejny sprzeda fanom pstryczka w nos. Panowie mieli przygotować album najbliższy swoim pierwszym nagraniom, jednakże z zachowaniem nośności, która cechowała zespół na późniejszym etapie kariery. Co z tego wyszło?
Rezultatem jest tylko częściowa krzyżówka wspomnianego albumu z niemal popowymi refrenami „Temper, Temper”. Inaczej rzecz ujmując, Bullet for My Valentine nadal, nie wiedzieć czemu, marzą się największe sceny i radiowe powerplaye. A to błąd, bo kiedy panowie przypominają sobie, czym tak naprawdę zasłynęli („Piece of Me”, „Leap of Faith”) album zyskuje w moich oczach, a jak mniemam również w oczach wszystkich, którym nieobcy jest nowoczesny, melodyjny metal. Szkoda tylko, że Matt Tuck kompletnie zapomniał jak się krzyczy, a niemal 90 procent płyty to jego miłe, ale jednak zawodzenie. Zresztą, odciążenie zarówno wokalne i brzmieniowo, to jak mniemam rezultat dołączenia do zespołu dwóch nowych twarzy, basisty i perkusisty. Ten ostatni dwoi się i troi, aby w średnich tempach działo się jak najwięcej, ale nie oszukujmy się, stadiony im nie grożą, to nie Bring Me The Horizon. Z kolei breakdowny, o ile się pojawiają („Letting Go”), to z całym szacunkiem dla dorobku i niewątpliwie niemałego talentu kompozytorskiego muzyków, nie to co kiedyś.
I tu dochodzimy do sedna, bo „Gravity” to naprawdę dobry materiał, ale już nie dla fanów metalcore’a, niekoniecznie nawet dla fanów Bulletów, a raczej po prostu, dla wszystkich tych, którzy szukają łatwo wpadających w ucho refrenów, dobrze wyprodukowanego i niespecjalnie agresywnego metalu. Ot muzyka dla wszystkich, która z pewnością sprawdzi się w amerykańskich rozgłośniach radiowych. Obecną inkarnację Walijczyków widziałbym na trasie z Papa Roach, a w najlepszym wypadku In Flames. I wbrew pozorom nie jest to żaden zarzut albo ujma dla tego zespołu. Kontakt z „Gravity” jest przyjemny, ale na dłuższa metę nie oferuje niczego, czego obecnie szukam w tej muzyce. Szkoda.