Hammerfall - 23.10.2018 - Kraków
Szkoda, że polscy promotorzy po macoszemu traktują heavy metal. Wiem, że pieniądze zarabia się co najwyżej na Sabatonie czy Nocnym Kochanku (!), ale w tym gatunku jest wiele perełek, które przez lata nie przyjeżdżały do Polski.
Ten stan rzeczy się zmienia, co prawda z różnym skutkiem, czego dowodem była słaba frekwencja na reunionie Rhapsody, ale z drugiej strony, taki Blind Guardian wyprzedaje Progresję, a Powerwolf spokojnie mógłby zagrać dwa, trzy wieczory z rzędu.. Ciekaw jestem, jak rzecz miałaby się gdyby zaprosić Grave Digger czy Freedom Call. Jest szansa, że wkrótce przyjdzie mi odpowiedzieć na to pytanie.
Krakowski koncert Hammerfall w towarzystwie brazylijskiego Armored Dawn uważam za niemal podręcznikowy przykład, jak powinno wyglądać heavy metalowe show. Na luzie, bez zbędnych scenicznych dodatków, za to z duża dozą uśmiechu i aż kipiącej energii. Po doskonałym przyjęciu w stołecznej Progresji, Szwedzi szybko do nas wrócili nadrabiając wieloletnią absencję. Najważniejsze, że chcą wracać, co rusz w towarzystwie młodszych, ale popularnych zespołów. W tym wypadku w kolejnej europejskiej eskapadzie uczestniczyli wcześniej kompletnie mi nieznani Brazylijczycy. Stanowili oni raczej ciekawostkę, do której podszedłem z dużym, a nawet bardzo dużym dystansem. Dotychczas wydane single z albumu „Barbarians In Black” nie przekonały mnie, delikatnie mówiąc, do ich wizji viking/power metalu.
Pytanie dlaczego, skoro grupa ma grubo ponad pół miliona fanów na Facebooku i fancluby, w tym jeden w Polsce, prowadzony przez dzielną Katarzynę (której zespół podziękował ze sceny). Odpowiedź jest prosta, o ile czysto muzycznie Armored Dawn prezentuje się całkiem przyzwoicie, czerpiąc wzorce z Persuader, Falconer czy Masterplan, tak cała koncepcja zespołu jest położona przez wokalistę, który nie tylko nie potrafi w żaden sposób śpiewać, co w zasadzie nie jest w stanie komunikować się w języku angielskim. Pomyłka w setliście, średnio zrozumiałe żarty i ta dziwna maniera kompletnie do mnie nie przemówiła. Choć jako zespół panowie byli naprawdę sympatyczni i chyba zestresowani, bo za pomocą kamer go pro kręcili klip do jednego z utworów, tak w ostatecznym rozrachunku, pomimo szokująco ciepłego przyjęcia przez publiczność, polegli przede wszystkim brzmieniowo. Wokal do odstrzału.
Tego samego nie da się powiedzieć o Hammerfall. Szwedzi od lat pozostają jednym z moich ulubionych zespołów w heavy metalowej zabawie, a śmiem twierdzić, że poza "(R)evolution", nie splamili się złym wydawnictwem. Mieli wzloty (cała kariera aż do "Chapter V"), małe upadki (zawirowania po „Threshold”) ale wciąż utrzymują się na rynku robiąc swoje. Chwała im za to, bo w swojej klasie są daleko przed konkurencją. Panowie nie muszą mieć wielkiej scenicznej produkcji, nie potrzeba im pirotechniki jak u Sabaton, nie starają się być kimś kim nie są. To po prostu zgrana paczka heavy metalowych wariatów, którzy od ponad 20 lat krzewią swoją wizję tej muzyki. Może miejscami nieco ckliwą i pełna patosu (ile można śpiewać o młocie?), ale biorąc pod uwagę to, jak żywo reagowała publiczność, jak głośno śpiewała teksty oraz jak intensywnie skakała pod sceną – najwyraźniej właśnie o to chodzi.
Po występie w Kwadracie uważam, że Hammerfall na tym etapie kariery powinien pozostać w klubach na 400-500 osób. W takich miejscach mają świetny i bardzo bezpośredni kontakt z publicznością, umożliwiający mniej lub bardziej bezpośrednie żarty, a poza tym, małe sale uwypuklają niemal rock’n’rollowy charakter wydarzenia. Joacim Cans co rusz rzucał anegdotami z przeszłości, między innymi wyśmiewając Pontusa Norgrena, który wedle opowieści, choć został świetnym gitarzystą, nigdy nie zrealizował maksymy „sex, drugs & rock’n’roll. Za to w nagrodę, po licytacji wśród publiczności Pontus zagrał 65 sekundowe solo mierzone z zegarkiem w ręku przez samego wokalistę. Momentami prawdziwy kabaret, tak zły, że aż dobry, zwłaszcza gdy tłum bez końca skandował nazwę Hammerfall i kolejne wersy m.in. „Bloodbound” czy nieśmiertelnego „Hearts on Fire”.
Jedyny niedosyt jaki pozostaje po tym koncercie to brak większej reprezentacji „Legacy of Kings” w secie, a medley zlepiony według mnie trochę naprędce i bez udziału Joacima tylko rozbudził apetyt na trasę z tym albumem w całości. Dwudziestolecie w końcu do czegoś zobowiązuje.
Setlista:
Hector's Hymn
Riders of the Storm
Renegade
Dethrone and Defy
Blood Bound
Any Means Necessary
B.Y.H.
Crimson Thunder
Threshold
Built to Last
Last Man Standing
Legacy of Kings (Medley)
Heeding the Call
Let the Hammer Fall
Bis:
Hammer High
Bushido
Hearts on Fire
Tekst: Grzegorz Pindor
Zdjęcia: Dariusz Ptaszyński