Hellfest 2018 (Dzień 2) - 23.06.2018 - Clisson (Francja)
Od czerwca do czerwca, od Hellfestu do Hellfestu. Ten sposób odmierzania czasu sprawdza się całkiem nieźle. Kolejna edycja metalowego piekła na ziemi - za nami. Relacja z drugiego dnia imprezy.
Sobota 23.06.2018
Nie ma czasu na długi sen, trzeba z samego rana zameldować się w Valley, gdzie w podróż do doomowej krainy zabiera bujający aż miło Monolord. Szwedzkie trio w ubiegłym roku wydało bardzo dobry, trzeci album "Rust" i właśnie m.in. tytułowy utwór, poza "Empress Rising" z poprzedniej płyty można było usłyszeć podczas z całą pewnością zbyt krótkiego show. Kapela zaprezentowała się znakomicie, dając jeden z najlepszych koncertów w Valley w ramach Hellfestu AD 2018.
Kolejny powrót po latach. Wydając w 1993 roku album "Nespithe" Demilich współtworzył kształtującą się wówczas fińską deathmetalową scenę reprezentowaną przez takie bandy jak Convulse, Demigod, Abhorrence czy wczesne Amrophis i Sentenced. Problem w tym, że zespół rozpadł się wkrótce po premierze swego dzieła, choć później powracał jeszcze z krótkimi epizodami. Nic dziwnego, że Antti Boman dowcipkował ze sceny w stylu: "Nazywamy się Demilich i właśnie promujemy nasz debiutancki album, który ukazał się 25 lat temu." Koncert był mocarną podróżą w przeszłość i przypomnieniem, jak na początku lat '90 brzmiała fińska surowizna.
Grecy z 1000Mods to jedni z nielicznych kontynuatorów pustynnego stonera, zapoczątkowanego m.in. przez Kyuss, Yawning Man czy Fu Manchu, którym udaje się uniknąć nużącej wtórności i oferować coś interesującego. Było to słychać na scenie Valley, którą opanowały przebojowe i chwytliwe dźwięki. Świetna zabawa i zadowolona, gorąco reagująca publiczność.
Z Oranssi Pazuzu na żywo nie miałem do czynienia od ich występu na wrocławskim Asymmetry Festival w 2011 roku. Wówczas sprawiali wrażenie nieco stremowanych, a dziś to już prawdziwa koncertowa bestia. Finowie na albumach wciąż grają nietuzinkową, znakomitą muzykę, a ostatni krążek "Värähtelijä" należy do moich faworytów 2016 roku. Zespół dokonał ogromnego scenicznego progresu (i nie chodzi tylko o szalejącego, bosonogiego gitarzystę Niko Lehdontie) i stał się zjawiskiem kompletnym. Jeden z najlepszych gigów festiwalu.
Niestety nie można powiedzieć tego samego o Akercocke, którzy chwilę później pojawili się na scenie w sąsiednim Altarze. Brytyjczycy wraz z kilkoma wydanymi przeszło dekadę temu albumami zgrabnie łamali schematy gatunku, nie byli jednak w stanie przenieść tego na poziom koncertów, nawet w przypadku takich perełek jak "Verdelet". Przeszkadzał mi dobór setlisty, okropne plastikowe brzmienie (pad zamiast bębna basowego!), a także solidne niedociągnięcia w czystym śpiewie Jasona Mendonça. Duże rozczarowanie.
Temple wypakowany po brzegi, a na scenie swoista sensacja ostatnich dwóch lat - Heilung. Namiot pękał w szwach także w ubiegłym roku, gdy grała tu Wardruna. Najwyraźniej coś jest na rzeczy i tego rodzaju - nieco upraszczając - folkowe dźwięki, mocno zanurzone w skandynawskiej kulturze, cieszą się obecnie wielką popularnością. Nawet, jeśli duńsko-międzynarodowy kolektyw korzysta w jakimś stopniu z dorobku Norwegów, proponuje jednak coś całkiem innego. Heilung jest o wiele bardziej minimalistyczny, mniej nastawiony na utwory, a bardziej na rytualny i hipnotyczny klimat. A przy tym całość jest niesamowicie widowiskowa (odwrotnie aniżeli w przypadku kameralnej Wardruny). Począwszy od strojów i instrumentów, na autentycznym show skończywszy. Na scenie działo się sporo, pojawił się nawet zastęp strojących srogie miny wojowników, którzy w pewnym momencie wylądowali w tłumie. Heilung to naprawdę ciekawe zjawisko.
Do dziś pamiętam absolutnie mistrzowski koncert Bolt Thrower na Hellfest 2011. Miazga, jaką zgotowali wówczas Brytyjczycy fanom zgromadzonym pod sceną, wymykała się standardowym ocenom deathmetalowego show. Tegoroczny gig Memoriam - kontynuatora rozwiązanego w 2016 roku Bolt Thrower, dowodzonego przez blond włosego Karla Willettsa - miał się jednak do tamtego show dokładnie tak, jak płyty Memoriam mają się do klasyków Bolt Thrower. Czyli nijak. Są po prostu marnym cieniem poprzednika. Sztampowy, monotonny i ograny tysiące razy death metal w wykonaniu tego składu nie rusza ani na krążkach, ani niestety na żywo. Może nie było dramatu, ale muzyków z takim stażem na scenie i przeszłością w tak kultowych brytyjskich składach jak Bolt Thrower czy Benediction powinno być stać na więcej.
To, co nie udało się Memoriam, w pełni udało się Orange Goblin. Oczywiście, że gobliny to jeden z moich ulubionych zespołów, który na żywo mogę oglądać zawsze i wszędzie, ale nawet sceptyk musiał po tym gigu przyznać, że to po prostu koncertowa ekstraklasa. Wariująca publiczność, która zgotowała ochroniarzom mnóstwo roboty, wielki jak góra, żywiołowy Ben Ward i przeboje, w tym zapowiedzi nowej płyty "The Wolf Bites Back". Prawdziwy sztos! "Do zobaczenia za rok, albo za dwa, być może na innej scenie" - powiedział pod koniec wyraźnie zachwycony Ward, któremu chyba marzy się jedna z głównych scen Hellfest. Egoistycznie mam jednak nadzieję, że na marzeniach się skończy, ponieważ bardzo trudno o taką energię i taki kontakt z publiką na wielkiej scenie zdanej na kaprysy pogody i okupowanej przez niejednokrotnie zupełnie przypadkowych ludzi. Przekonał się o tym nie tylko Converge i mam nadzieję, że nie dotknie to Orange Goblin.
Enslaved darzę dużą estymą i nigdy nie odpuszczam ich koncertów, choć ubiegłoroczny "E" nie należy do moich ulubionych albumów. O ile jednak takie utwory jak "Runn" czy "Isa", nie wspominając o 25-letnim killerze "Allfǫðr Oðinn" wciąż brzmią wyśmienicie, tak momentami progresywne zapędy Norwegów sprawiają nieco emeryckie wrażenie. Tym razem zdarzały się zatem chwile, gdy zespołowi brakowało ognia, a atmosfera siadała. Gig na Hellfeście był jednak szczególny z jednego powodu - Cato Bekkevold, który ostatnie 15 lat spędził za zestawem perkusyjnym w Enslaved, zagrał swój ostatni koncert w szeregach zespołu.
Gwiazdorska ekipa z Dead Cross z Mike Pattonem na wokalu i Dave Lombardo na perkusji przyciągnęła, zgodnie z oczekiwaniami, niemałą rzeszę fanów, którzy dostali, co chcieli - solidną porcję łomotu, napędzaną przez wyczyniającego cuda Lombardo. Zachowanie Pattona, świadomego swego (prawdziwego lub domniemanego) gwiazdorskiego statusu mogło chwilami drażnić, zwłaszcza, gdy dość brutalnie zaatakował ze sceny Deppa i jego zabawy w muzykowanie w występującym dzień wcześniej Hollywood Vampires. Takie są jednak prawa rynku i kto jak kto, ale Patton, który poza Faith No More świadomie (chyba?) wybrał status muzyka niszowego, powinien zdawać sobie z tego sprawę. Zespół zaprezentował cały studyjny dorobek - jedyny album i epkę, a całość uzupełnił coverami - "Dirt" The Stooges oraz "Nazi Punks Fuck Off" Dead Kennedys. Oczywiście nie zabrakło nieśmiertelnego "Bela Lugosi's Dead" z repertuaru Bauhaus, który wchodzi w skład debiutu "Dead Cross". Utwór ten Patton zaśpiewał wspólnie z małym chłopcem zaproszonym z grona publiczności. Malec z wielkim zapałem krzyczał do mikrofonu "undead, undead, undead". Na zakończenie setu zabrzmiał początek "Raining Blood", a publiczność dosłownie eksplodowała. To zabieg praktykowany przez Dead Cross od dawna, a frontman dobrze znał tę reakcję. Po chwili z sardonicznym uśmiechem (tak, tak, Dead Cross to nie Slayer) przeszedł do - jakże odpowiadającego sytuacji - refrenu "Epic" Faith No More: "You want it all but you can't have it". Takie życie.
Watain na zakończenie dnia to zawsze dobry wybór. Zwłaszcza z tak doskonałym brzmieniem, światłami i całym show oraz doborem setlisty. To z całą pewnością najlepszy i najlepiej brzmiący koncert Szwedów, jaki dane mi było widzieć. Bardzo dobrze sprawdziły się utwory z nowej płyty "Trident Wolf Eclipse" stanowiącej powrót do bardziej surowych klimatów. Rewelacyjnie wypadły hity z "Malfeitor" na czele. Całodniowe zmęczenie ustępowało z każdym kawałkiem. Moc!
Zdjęcia: Małgorzata Napiórkowska-Kubicka
Tekst: Szymon Kubicki