Hellfest 2018 (Dzień 1) - 22.06.2018 - Clisson (Francja)

Relacje
Hellfest 2018 (Dzień 1) - 22.06.2018 - Clisson (Francja)

Od czerwca do czerwca, od Hellfestu do Hellfestu. Ten sposób odmierzania czasu sprawdza się całkiem nieźle. Kolejna edycja metalowego piekła na ziemi - za nami.

Hellfest 2018 nie przyniósł istotnych zmian w dopracowanej niemal do doskonałości organizacji imprezy. Nowe detale, jak efektowna kurtyna wodna usytuowana naprzeciw głównych scen dodawały tylko nowych smaczków. Bezgotówkowy system płatności (opaska festiwalowa jest środkiem płatniczym) sprawdza się bez zarzutu, podobnie jak (nareszcie) ucywilizowany sposób zakupu oficjalnego merchu. Zamiast kłębiącego się tłumu, elegancka, choć kosmicznie długa kolejka. Wypielęgnowane, urzekająco zielone trawniki, alejki, kostka brukowa pod głównymi scenami mająca chronić przed nadmiernym pyleniem wysuszonej na wiór ziemi - organizatorzy naprawdę myślą, jak sprawić, by trzydniowy, bez dwóch zdań wyczerpujący kondycyjnie festiwalowy maraton przebiegł jak najprzyjemniej dla uczestników.

Sprzętowi maniacy z pewnością odnotowali również, że zamiast Gibsona głównym gitarowym partnerem imprezy została ESP. W oficjalnym sklepie marki, usytuowanym jak zawsze na terenie Hell Zone przed głównymi bramami można było rzucić okiem na część nowych modeli, w tym parę sygnatur oraz zapoznać się z nimi w akcji, z czego skwapliwie korzystali niezliczeni chętni. Pogoda dopisała, choć - mimo o tydzień późniejszego terminu imprezy - nie było aż tak piekielnie gorąco, jak w poprzednim roku.

 

W tegorocznym line-upie zabrakło wielkich nazw (to jednak problem miłośników głównych scen), czy zespołów, na które czekałbym z autentycznym drżeniem serca. Swoistym motywem przewodnim, choć pewnie przypadkowym, były powroty po latach takich kapel, jak Demolition Hammer, Demilich, Exhorder czy Carnivore A.D. bez niezastąpionego Petera Steele. Poza tym, solidna reprezentacja uznanych marek, kilka perełek, kilka bardzo miłych zaskoczeń oraz odrobina rozczarowań.

Piątek 22.06.2018

Hellfest rozpoczynamy od - jeszcze przedpołudniowej - wizyty w dedykowanym doomowo-stonerowym klimatom namiocie Valley. Sons of Otis nie widziałem na żywo od ośmiu lat, ale od tego czasu w kanadyjskim trio niewiele się zmieniło. Ostatnia płyta studyjna ma już swoje lata, a prezencja na scenie to, jak zawsze, ciężar, ciężar i jeszcze raz ciężar, momentami ocierający się o nużącą monotonię. Na początek wystarczy...

 

... tym bardziej, że kolejny na tej samej scenie, również kanadyjski Dopethrone w znacznie bardziej udany sposób pokazał, że ciężar i niskie basowe częstotliwości, dosłownie wprawiające grunt w drżenie można połączyć z melodią i chwytliwością. Dodajcie do tego firmową skrzekliwą manierę wokalną Vincenta Houde, a otrzymacie set pod każdym względem lepszy niż wcześniejsze zmagania ich rodaków.

 

Więcej dymu. Jeszcze więcej dymu. Nic nie widać? Dobrze, dawać więcej dymu! Tak w skrócie można opisać sceniczną prezencję reprezentantów gospodarzy z Celeste, którzy za wszelką cenę chcieli schronić się za nieprzeniknioną warstwą sztucznej mgły. Jej ilość starczyłaby na co najmniej 10 innych gigów. Ten francuski zespół dość regularnie raczący rynek nowymi albumami nigdy nie należał do grona moich ulubieńców i stan ten raczej nie ma szans ulec zmianie.

 

Od początku byłem zdania, że ulokowanie Converge w samym środku dnia, o godzinie 16:00, ale za to na dużej scenie być może podkreśla wysoki status Amerykanów, ale to prestiżowe wyróżnienie niekoniecznie będzie korzystne dla słuchaczy. Kolejny raz okazało się, że z tego punktu widzenia znacznie lepszym rozwiązaniem jest rola jednej z gwiazd któregoś z namiotów (a w tym przypadku raczej Warzone, to jest strefy najbardziej odpowiadającej klimatem twórczości Converge, która dodatkowo dzięki lokalizacji stanowi niemal odrębny festiwal) aniżeli wielka scena o powierzchni boiska. Niestety, Converge nie poradził sobie w tych warunkach najlepiej. Szwankowało brzmienie, testowane dodatkowo przez wietrzne warunki atmosferyczne. Nawet skrajnie emerycki Rose Tattoo, który chwilę wcześniej nieprawdopodobnie wręcz męczył się na scenie obok, prezentując zramolały rock w stylu AC/DC wannabe, brzmiał wyraźnie lepiej. Gitara Kurta Ballou, decydująca o brzmieniu zespołu, była momentami zupełnie niesłyszalna. Zespół nie zawładnął sceną, a sytuacji nie ratował nawet niezwykle żywiołowy Jacob Bannon. Kwartet odegrał większą część ostatniego albumu "The Dusk in Us" oraz, co ciekawe, sporo materiału z "You Fail Me", co być może jest pokłosiem tegorocznego Roadburn, gdzie Converge prezentował ten album w całości. A mogło być tak pięknie... Trochę szkoda.

 

Wracamy do Altara, na Demolition Hammer. Wyraźnie podstarzali panowie, którzy ostatnią płytę wydali w 1994 roku powrócili z niebytu w naprawdę mocnym stylu. Set zespołu to nieustanna jazda w szybkim tempie bez żadnych zwolnień i niuansów. Jeden strzał w mordę za drugim, rozdzielone zapowiedziami Steve'a Reynoldsa, który bił rekordy w częstotliwości używania słowa fuck (przykładowy słowniczek Steve'a: publiczność - fucking motherfuckers, ewentualnie fucking people, Nowy Jork - fucking New York, Hellfest - fucking Hellfest, festiwal - fucking place, dowolny rzeczownik - fucking...). Fucking awesome!

 

Nie miałem pojęcia, czego mogę spodziewać się po Mysticum. Autorzy jednej z najciekawszych płyt w historii norweskiego black metalu - debiutanckiego "In the Streams of Inferno" sprzed 22 lat, koncertować zaczęli niedawno - wraz z premierą drugiego albumu "Planet Satan" z 2014 roku i robią to bardzo sporadycznie. Tymczasem ich występ okazał się jedną z największych pozytywnych niespodzianek imprezy. Trio zainstalowało się na bardzo wysokich podestach, na które muzycy musieli wdrapywać się po drabinach. Podkreśliło to jeszcze bardziej symboliczny dystans oddzielający mizantropijnych Norwegów od publiczności. No i te groźne miny Cerastesa. Co ciekawe, podesty posłużyły również jako dodatkowe ekrany (oprócz tych umieszczonych za plecami muzyków) wyświetlające wizualizacje, co jeszcze bardziej uwypukliło pozamuzyczną warstwę koncertu. Pędzący, odhumanizowany automat perkusyjny oraz dwie gitary i bas złożyły się na bardzo mocny, wyrazisty set doskonale współgrający z wizualizacjami i światłami. Dopracowana całość robiła spore wrażenie, co nie jest wcale tak częste w przypadku koncertów blackmetalowych wojowników. Zespół odegrał "Planet Satan" w całości oraz sięgnął po dwa lub trzy utwory z przeszłości, w tym "Crypt of Fear" i "Black Magic Mushrooms".

 

Powrót Carnivore na scenę (z A.D. uzupełniającymi nazwę) może budzić kontrowersje. Śmierć Petera Steele w 2010 roku automatycznie zakończyła działalność Type O Negative. Wydawałoby się, że taki sam los powinien spotkać również Carnivore. Tymczasem wcale tak się nie stało i Marc Piovanetti, który zagrał na gitarze na albumie "Retaliation" (1987) reaktywował zespół, obsadzając za mikrofonem grającego również na basie Barona Misuraca. Z jednej strony nie lubię tego rodzaju sprytnych zagrań, z drugiej jednak nie miałem okazji zobaczyć Carnivore na żywo, kiedy po reaktywacji koncertował w Europie w latach 2006 - 2007. Koncert na Hellfest 2018 okazał się zaskakująco przyzwoity. Misuraca bardzo dobrze wywiązał się z zadania pod względem wokalnym, choć zabrakło steelowego, mocno przesterowanego brzmienia basu. Nie wspominając o niepowtarzalnej charyzmie Steele'a. Mimo to dobrze było posłuchać na żywo takich kompozycji, jak m. in. "Angry Neurotic Catholics", "Predator", "Inner Conflict", "God Is Dead", "Ground Zero Brooklyn", "Jesus Hitler", "Race War" czy poprzedzony wspomnieniem o Peterze "Sex and Violence".

 

Hollywood Vampires to książkowy przykład muzycznej chałtury, ale jest to chałtura z dosłownie hollywoodzkim sznytem. Chałtura jest zjawiskiem nieobcym zarówno muzykom, jak i aktorom, więc właściwie wszystko jest w porządku - byle kasa się zgadzała. Johnny Depp świadom ogromnego zainteresowania, jakie budziła jego obecność na scenie (wszyscy fotografowie w fosie koncentrowali się niemal wyłącznie na nim, a publiczność reagowała z lekka histerycznie), z nieco zawstydzoną/nieobecną miną błąkał się po deskach, być może pragnąc pozostawić więcej miejsca innym - przynajmniej technicznie - gwiazdom zespołu, przede wszystkim Alice Cooperowi i Joe Perry'emu. Fanom takiego grania zapewne się podobało, bo trudno mieć jakieś zarzuty do poziomu wykonawczego całości, gdy za instrumenty chwytają tacy wyjadacze, a większość setu wypełniają covery. Mnie wystarczyło 20 minut, podczas których usłyszałem między innymi medley The Doors ("Five to One / Break On Through (to the Other Side)"), "The Jack" AC/DC oraz nieśmiertelny "Ace of Spades" dobrze zaśpiewany przez basistę Chrisa Wyse. Nie doczekałem się śpiewającego Deppa, który miał oczywiście pod koniec setu swoje "Heroes". Może innym razem. A może nie.

 

Na koniec pierwszego dnia trochę soczystej mielonki zza Oceanu. A z roli deathmetalowej mielarki Suffocation zawsze wywiązuje się godnie. Koncertowy wokalista, Ricky Myers z Disgorge świetnie wkomponował się w zespół, a na dodatek Amerykanie wciąż nie zapomnieli o najstarszym materiale i zagrali aż cztery kawałki z debiutanckiego "Effigy of the Forgotten". Czego chcieć więcej? Chyba tylko snu.

 

Zdjęcia: Małgorzata Napiórkowska-Kubicka
Tekst: Szymon Kubicki