Hurts – 21.11.17 - Warszawa
Nie wiem, który raz widziałem Hurts na żywo - a byłem zarówno na ich koncertach plenerowych (jak w Rybniku), w teatrze (Palladium) czy spektakularnym show w ramach Orange Warsaw Festival - ale za każdym razem nie mogę wyjść z podziwu.
Ten ceniony na całym świecie duet, siedem lat temu, tuż po debiucie, kompletnie mnie odrzucał, trochę swoją wtórnością, to przesadną egzaltacja, czy wreszcie, masowym uwielbieniem. Pech chciał, że wtedy - na początku studiów trochę na siłę starałem się zrozumieć ten fenomen, kiedy jednak zaskoczyło, tak do dziś kocham ten zespół na zabój. Stąd kolejna relacja z występu Brytyjczyków i mam nadzieję, że nie ostatnia.
Koncert gwiazdy wieczoru poprzedził live act cieszącego się coraz większym zainteresowaniem duetu Bass Astral X Igo, na który niestety nie zdążyłem. Nie wiem jak na nasze nowe gwiazdy zareagowała warszawska publiczność, ale wiem jedno, o tym synthpopowym projekcie będzie jeszcze głośno, przede wszystkim, ze względu na niezwykle (nie)polski głos, który powinien wygrywać kolejne talent show, a następnie czym prędzej wyemigrować za granicę. Udało się to Brodce, uda się innym.
Równo o 20:30 zameldowali się na scenie wyczekiwani przez publiczność muzyczni czarodzieje cieszący zarówno oczy i uszy. Obecność znanego i ogranego koncertowego składu Hurts wybitnie mnie ucieszyła, tym bardziej, ze towarzyszące Theo dwie czarnoskóre wokalistki biją go na głowę swoimi możliwościami i przejmowały inicjatywę w wielu partiach, kiedy lider pozwalał sobie na chwilę odpoczynku, lub też gdy koncertowe wersje odpowiadały studyjnym. Oczywiście, z umiarem, ale szkoda, że panie nie mają więcej miejsca na swoje małe popisy. Może na kolejnej płycie?
Nim o samej muzyce - jedynym mankamentem, i to wszystkich koncertów Anglików, jest produkcja sceny. Ot, trochę świateł, czasem jakiś ekran, obowiązkowo na środku fortepian, ale zespół tego kalibru powinien zainwestować w coś więcej. To jednak tyle, jeśli chodzi o minusy, tym bardziej, że plusów było aż dwadzieścia dwa. Nawet nowe utwory, na które narzekałem w recenzji ostatniego albumu "Desire", zostały zagrane z taką werwą, polotem i w znacznie bardziej rockowych wersjach, że potwierdziły zasadność tak częstych spotkań z Hurts.
Bębny brzmiały potężnie, ale selektywnie, a gitary, choć miejscami falujące, wcale nie raziły uszu. Śmiem wręcz twierdzić, że gdyby Brytyjczycy urozmaicili niektóre utwory takimi wstawkami jak końcówka „Rolling Stone” (co za breakdown!) wielu słuchaczy albo inaczej - zagorzałych fanek grupy, mogło by dosłownie stracić głowę. Gros setu stanowiły nie tylko „hity”, co po prostu najbardziej pogodne kompozycje grupy. W czasach, gdy o prawdziwą radość naprawdę trudno, dawno nie dostałem tak pozytywnego zastrzyku energii. Począwszy od „Desire” poprzez „Ready to Go” aż po „Some Kind of Heaven” i bombę w postaci „Sunday” - pierwsza część występu kojarzyła się bardziej z dobrą dyskoteką niż koncertem zespołu pop-rockowego. Dobre tempo i płynność przejść pomiędzy piosenkami utrzymali do samego końca, a jeden z ostatnich numerów, „Nothing Will Be Bigger Than Us” przypomniał mi o wyczekiwanym remixie tego numeru od kogoś pokroju Alesso. Fani na to zasługują!