Hurts - 14.03.2016 - Warszawa
Przeciwnicy Hurts powinni raz na zawsze zmienić swoje stanowisko wobec Brytyjczyków. Duet garściami czerpiący z dokonań Depeche Mode, a obecnie niebezpiecznie flirtujący ze stadionowym obliczem Coldplay, absolutnie zasłużył na swą sławę.
Po takich koncertach jak niedawny w Poznaniu i ten sprzed paru dni w stolicy, nie sposób odmówić im palmy pierwszeństwa w emocjonalnym popie.
Wielokrotnie dawałem upust swojej sympatii do Hurts, czy to na łamach Gitarzysty czy siostrzanego Audio, zatem niech nikogo nie dziwi moja mocno hurraoptymistyczna relacja. Co prawda "Surrender" nie przypadło mi do gustu tak jak dwa poprzednie krążki, głównie ze względu na quasi-stadionowy charakter utworów, ale na żywo musiałem swoje odszczekać. Tym bardziej, że w obecnym arsenale hitów znalazło się aż siedem utworów z najnowszego albumu. Chcąc nie chcąc, nawet przy słabszym "Weight of the World" czy mrocznym "Wings" bawiłem się przednio, a wszystko to za sprawą Theo Hutchcraft’a, który śpiewał niemal identycznie jak na płycie. Pomimo raczej średniego usytuowania w hali starałem się przemieszczać po obiekcie i sprawdzić, czy aby na pewno forma tego niepoprawnego romantyka to profesjonalizm czy dar od natury i wyszło na to, że jedno i drugie. Jako że był to jeden z ostatnich koncertów na trasie - czapki z głów.
Duet od dłuższego czasu koncertuje z zespołem składającym się z dwójki dodatkowych głosów, basisty, klawiszowca i perkusisty. Ten zestaw ma znaczenie, zwłaszcza jeśli chodzi o kręgosłup rytmiczny, który cieszył moje ucho najbardziej. Życzę sobie i czytelnikom, aby każdy gig aspirujący do miana rockowego cechował się takim brzmieniem perkusji. Miałem okazję uczestniczyć w wielkim show Scorpions w Krakowie i co tu dużo pisać, bez porównania, a zespół z Wysp Brytyjskich, jeśli chodzi o jakikolwiek dorobek, może przecież Niemcom co najwyżej czyścić buty. Okazuje się jednak, że nawet u największych mogą zaistnieć wpadki i Hurts w tym starciu wygrało. Swoją drogą, produkcja koncertu romantyków znacząco się rozwinęła i jest to coś, na co od dawna czekałem. Budowa sceny pozwoliła na zmieszczenie całego potrzebnego instrumentarium, a poza tym, towarzyszący duetowi zespół "schowano" w specjalnej prostokątnej konstrukcji podzielone na kwadraty, z których pod żadnym pozorem, nawet przed bisami nie mogli wyjść. Motyw ciekawy, tym bardziej że z początku instrumentalistów ukryto pod płachtami, na których za pomocą świateł odbijały się cienie muzyków, a następnie zarysy sylwetek aż wreszcie, przy odpowiednim oświetleniu, ukazali się w całej okazałości radując publiczność.
A skoro o tej mowa - koncertowe akcja z napisami "We love hurts - and it doesn’t hurt at all" wyszła całkiem pozytywnie i wydaje mi się, że nie tylko w pierwszych rzędach. Wokalnie? Polska jak zwykle "most awesome" więc nasi goście mogli czuć się usatysfakcjonowani. Kto złapał róże, imię której dziewczyny zostało wypowiedziane ze sceny, to już tajemnica i melodia przeszłości, ale przyznać trzeba, że istnieje specyficzna więź pomiędzy Polakami a Hurts i było to widać. Mam nadzieję, że nie będziemy długo czekać na ich kolejne występy.
Wróćmy jednak do zestawu utworów. W tym wypadku drugi album w dorobku grupy, znacznie cięższy nie tylko brzmieniowo ale i emocjonalnie "Exile" potraktowano po macoszemu, stąd jeśli się wzruszaliśmy to tylko do materiału z "Happiness", a przy piosenkach z "Surrender", z naciskiem na wielki i chwalony przeze mnie przy każdej okazji przebój "Nothing Will Be Bigger Than Us" nie sposób było ustać w miejscu. I ten właśnie utwór, zagrany przed wieńczącym wydarzenie "Stay" był kwintesencją wieczoru, euforycznym podsumowaniem długiego oczekiwania i punktem kulminacyjnym ujścia dla wszystkich emocji jakie płynęły na linii zespół - publiczność. Oczywiście, można powiedzieć, że to przy "Blood, Tears & Gold" krajowa publiczność przeżyła swego rodzaju katharsis (swoją drogą, to mój ulubiony numer Hurts), ale to właśnie taneczna, wesoła odsłona tego zespołu zrobiła na mnie największe wrażenie.
Mam nadzieję, że w niedalekiej przyszłości panowie odwiedzą nas ponownie. Rynek festiwali przeżywa rozkwit, więc nie zdziwię się, jeśli na jesieni któraś z imprez pochwali się tak dobrym bookingiem. Choćby po to, by ponownie zobaczyć jak Adam Anderson radzi sobie z gitarą elektryczną.
Grzegorz "Chain" Pindor