Days of The Ceremony - 18-19.07.2014 - Warszawa

Relacje
Days of The Ceremony - 18-19.07.2014 - Warszawa

Zanim się obejrzeliśmy, minął rok od II edycji stołecznego festiwalu pod nazwą Days of The Ceremony, czas zatem na jego III odsłonę. Skromniejszą, ale za to bardziej kameralną, a co najważniejsze, wzorem poprzednich edycji w pełni udaną.

Ubiegłoroczny zestaw Days of The Ceremony to był autentyczny - jak mawiają Anglicy - blast. Takiej imprezy, z takim line-up’em (wliczając w to rzecz jasna rozgrzewkę z Sumą w roli głównej) wcześniej w Polsce nie było i wygląda na to, że w najbliższym czasie (niestety) nie będzie. Festiwal powinien był wyprzedać się na pniu, Progresja powinna była pękać w szwach, a zawiedzeni ludzie, którym nie udało się dostać biletów, powinni byli urządzić pikietę na trawniku przed klubem z nienawiścią spoglądając na szczęśliwców z festowymi opaskami na nadgarstkach, w nabożnym skupieniu wsłuchując się w dźwięki wydobywające się przez otwarte drzwi przybytku. Niestety, rzeczywistość okazała się nieco inna, bowiem niektórych "fanów" sprzed facebooka nie oderwą nawet połączone siły Orange Goblin, Eyehategod i Pentagram. Organizatorzy - Ceremony Booking - przeliczyli więc siły na zamiary, przenieśli tegoroczny fest do Hydrozagadki i postawili przede wszystkim na rodzime kapele.

Piątek 18.07


Docieramy na miejsce w chwili, gdy po gigu Major Kong (wcześniej wystąpił jeszcze 71Tonman) z klubu wylał się mały tłumek, by odetchnąć nieco świeżym powietrzem i z piwkiem w ręku polansować się trochę wśród bliższych i dalszych znajomych. Niektórzy tak upodobali sobie zresztą urokliwe podwórko, przy którym zlokalizowana jest Hydrozagadka, że sądząc po frekwencji pod sceną podczas występów gwiazd wieczoru, do środka wpadali tylko po to, by odwiedzić toaletę, ale cóż, co kto lubi...

Tymczasem z niewielkim poślizgiem, który później coraz bardziej się wydłużał, na scenie zainstalował się Dopelord. Lubelscy wielbiciele czarnej sztuki, riffów i ziela (kolejność dowolna) zgrabnie rozbujali publiczność. Nie miałem jakoś dotąd okazji poznać ich drugiej płyty, bo jak powszechnie wiadomo, prawdziwy dziennikarz nie hańbi się słuchaniem płyt, których nie dostanie za darmo, ale wygląda na to, że elektryczno-szatańsko-doomowy kierunek został z grubsza utrzymany. Idealnie na początek (dla nas) albo środek (dla innych) wieczoru.

To, co najlepsze, miało jednak dopiero nadejść. Podczas ubiegłorocznego festiwalowego before'a w Fonobarze, Suma bezlitośnie zniszczyła narządy słuchu umiarkowanie licznie zgromadzonych i już wówczas było wiadomo, że Szwedzi zawitają do Polski ponownie. Słowo stało się ciałem, kościoły spłonęły i opadł popiół. Tym razem perkusja została wysunięta na sam przód, wstawiona pomiędzy gitarzystę i dzierżącego bas frontmana, a specjalista od efektów, skulony nad laptopem, zaszył się gdzieś za ich plecami na tyłach sceny. Nie bez powodu wspominam o perkusji, bowiem tym razem jeszcze wyraźniej niż wcześniej było widać i słychać, jak ważny to instrument w graniu Sumy. Właściwie można bez przesady stwierdzić, że bijący mocno, gęsto i bardzo intensywnie Erik odwala jakieś 80% dźwiękowej roboty całego zespołu. Dobrze, że facetowi nie brak krzepy (za sprawą treningów sportowej jogi - to przecież brązowy medalista ostatnich mistrzostw świata w tej dyscyplinie), bo można było odnieść wrażenie, że chudy jak zapałka gitarzysta ogranicza się tylko do generowania sprzężeń, od czasu do czasu przerywanych jakimiś półprzypadkowymi riffami. Brzmieniowo nie było tym razem tak klarownie jak w zeszłym roku, choć odpowiednio ciężko (zwłaszcza w apokaliptycznej i rozciągniętej ponad wytrzymałość psychiczną normalnego człowieka końcówce),a kiedy trzeba bujająco. Nie pomogło mi to szczególnie w identyfikacji kawałków, które zespół tego dnia zaserwował, tym bardziej, że i tak - jak na laika przystało - na 100% rozpoznaję tylko evergreena "Hypno Assassin". Nie zabrakło go rzecz jasna (chociaż w trochę "nietypowej" wersji), jak też innych kawałków z "Let the Churches Burn" oraz "Ashes".         

Conan, jak na prawdziwego barbarzyńcę przystało (spróbujcie wytrzymać w bluzie z kapturem przez cały set w takim upale) nie daje sobie w kaszę dmuchać i w poszukiwaniu jeszcze potężniejszego brzmienia sięgnął po konkretną ilość sprzętu. Gitarzysta i wokalista Jon Davis podpiął się więc do dwóch wzmacniaczy i trzech kolumn, natomiast basiście skutecznie wyperswadowano podobny krok. Nie mając wyjścia, musiał więc zadowolić się pojedynczym zestawem, a jakby tego było mało, jego partie wokalne były właściwie niesłyszalne. Dobrze, że perkusja jest instrumentem akustycznym, bo miałem wrażenie, że reprezentujący zupełnie inną technikę gry niż Erik z Sumy, Paul O'Neill, też chętnie gdzieś by się podpiął... Tak czy owak wszystkie te zabiegi zdały egzamin. Conan zabrzmiał potężnie, lepiej i czyściej niż Szwedzi, o Dopelord nie wspominając. Co więcej, kapela ma solidny atut w postaci naprawdę świetnej ostatniej płyty "Blood Eagle" (którą zresztą odegrali niemal w całości). Brytyjczycy prezentują bardziej chwytliwe podejście do ciężkiego grania i od pierwszych dzięków przyciągają zainteresowanie słuchaczy. I nie ma znaczenia, że właściwie wszystkie ich kawałki są identyczne, do tego stopnia, że chwilami można było odnieść wrażenie, iż niektóre z nich poleciały dwa czy trzy razy. Szkoda jednak, a nawet trochę wstyd, że zmagania trio obserwowała stosunkowo nieliczna publiczność. Tym bardziej, że w kwietniu na Roadburn, by dostać się do Het Patronaat, w którym występował Conan, trzeba było odstać swoje w kolejce, a klub dosłownie pękał w szwach. I to pomimo faktu, że Brytyjczycy są stałym gościem tej holenderskiej imprezy. Podsumowując, stawiałem na Sumę, ale to Conan tym razem okazał się zwycięzcą.

Sobota 19.07


Drugi dzień rozpoczęły Gallileous, O.D.R.A., Weedpecker, Ampacity oraz Belzebong. Ten ostatni w ubiegłym roku wystąpił zbyt późno, a w tym zbyt wcześnie, i tym sposobem dotarliśmy dopiero na Blues Pills.

Biorąc pod uwagę frekwencję, Blues Pills był niekwestionowaną gwiazdą całego festiwalu. I w gruncie rzeczy nic dziwnego, bo to zespół, który ma całkiem sporo atutów sprzyjających temu, by osiągnąć przynajmniej względny komercyjny sukces. Elin Larsson wygląda zjawiskowo i śpiewa znakomicie, Dorian Sorriaux, mimo młodego wieku, mógłby zawstydzić wielu starszych gitarowych adeptów, a wszystko to poparte jest dobrymi kawałkami i jeszcze lepszymi koncertami. Ich potencjał dostrzegła choćby Nuclear Blast czy organizatorzy Hellfest, którzy umieścili formację, nie mającą jeszcze na koncie nawet debiutu, na głównej scenie tegorocznej odsłony imprezy. Pierwszy album (nawiasem mówiąc, bardzo dobry) "Blues Pills" ukaże się jednak już za kilka dni i właśnie ten materiał, zresztą częściowo złożony z kawałków znanych z wcześniejszych epek, stanowił podstawę sobotniego gigu zespołu. Rozpoczętego tak, jak płyta, czyli od "High Class Woman" i przywołującego skojarzenia z Graveyard "Ain't No Change". Dobrze znany hit (emitowany nawet w naszej Trójce) "Devil Man" wyraźnie ożywił publiczność. "Devil Man" został zresztą zaprezentowany w wersji singlowej, czyli ze wstępem zaśpiewanym przez Elin a capella. Doskonale można było w tym momencie usłyszeć, jak mocnym głosem dysponuje prawie zawsze promiennie uśmiechnięta Szwedka, w którą panowie w pierwszych rzędach wpatrywali się jak w obrazek. Całość zakończyła, zapowiedziana przez Elin jako nietypowa, wyciszona kompozycja "Little Sun". Luz, naturalność, świetny warsztat muzyków, zabawa w improwizacje. Kolejny raz bardzo dobry koncert.

Setlista:
High Class Woman
Ain't No Change
Astral Plane
No Hope Left for Me
Dig In
Devil Man
Time is Now
Gypsy
Bliss
Black Smoke
Little Sun



Minęły równo trzy lata od ostatniego i czwartego już gigu Church of Misery, jaki miałem okazję oglądać i ta przerwa wyszła mi tylko na dobre, pozwoliła bowiem nieco zredukować efekt przedawkowania muzyki Japończyków, który ostatnim razem wyraźnie zacząłem odczuwać. Od tego czasu do kapeli, odbywającej właśnie drugą w tym roku potężną europejską trasę, wrócił wokalista Hideki Fukasawa oraz dołączył nowy gitarzysta Ikuma Kawabe. O ile temu pierwszemu nic nie mogę zarzucić, choć pod względem scenicznego szaleństwa zdecydowanie nie dorównuje Yoshiaki Negishi, tak nowy gitarzysta wygląda na scenie niestety jak… kołek, przez co chcąc nie chcąc sprawił, że od razu zatęskniłem za Kensuke Suto oraz Tomem Suttonem, których miałem okazję widzieć we wcześniejszych składach na tym stanowisku. Niemniej, koncert okazał się bardzo przyzwoity, choć jak zwykle nieco monotonny. Setlistę wypełniły kawałki z ostatniej płyty "Thy Kingdom Scum", choć nie zabrakło także m.in. "El Padrino", "Shotgun Boogie" czy "I, Motherfucker".



Kolejna edycja Days of The Ceremony za nami. Oby nie okazała się ostatnią...

Tekst: Szymon Kubicki
Zdjęcia: Małgorzata Napiórkowska-Kubicka