Hellfest 2014 - 20-22.06.2014 - Clisson (Francja)

Relacje
Hellfest 2014 - 20-22.06.2014 - Clisson (Francja)

Hellfest z roku na rok staje się coraz większą imprezą. Tym razem mieliśmy do czynienia z festiwalem na 150 000 ludzi, wyprzedanym już w lutym, z sześcioma scenami i ponad 160 zespołami. Było więc w czym wybierać.

Całe szczęście, organizatorzy zadbali o brak przesytu i, co za tym idzie, męczącego wybierania między zobaczeniem tego czy innego koncertu. Równocześnie grały maksymalnie trzy sceny, oddalone od siebie w rozsądnej odległości…

Dla Polaka taka wyprawa, zwłaszcza samochodem, to niezły survival. My spędziliśmy niemal 24 godziny w busie i trafiliśmy do Clisson na dzień przed rozpoczęciem festiwalu. Wydawałoby się, że czeka nas dzień nudy i szukania miejsca na campingu. Tymczasem odgórnie zadbano o dobrą zabawę przyjezdnych jeszcze przed festiwalem. Na terenie, na którym znajdowało się pole namiotowe, umieszczono kolejną scenę zwaną Metal Corner, gdzie zarówno dzień przed startem Hellfestu, jak i w trakcie, można było pobawić się przy koncertach zespołów, djach czy nawet nacieszyć się widokiem rozbierających się pań.

Piątek 20 czerwca

 

Impreza ruszyła w piątek o godzinie 10:30. Pędzikiem do namiotu, zwanego Valley, na koncert francuzów z Mars Red Sky. Trio zostało przyjęte bardzo ciepło przez napływającą pomału publikę, muzycy byli wyraźnie zaskoczeni przyjemną atmosferą. Swoje pół godziny wykorzystali perfekcyjnie, zagrali pięć kompozycji, w tym jedną zupełnie nową. Wielbiciele pierwszej płyty musieli zadowolić się co prawda tylko "Marble Sky", zaśpiewanym przez basistę Jimmiego, jednak koncert Marsów z każdą minutę nabierał magicznej atmosfery, także za sprawą naprawdę dobrego nagłośnienia, z którym na całym festiwalu, jak się okazało, bywało różnie.

W Valley zostałem przez chwilę i jeszcze przed południem oglądałem show brytyjskiego Conana. Jaskiniowy doom w wykonaniu trzech zakapturzonych muzyków przytłaczał ciężarem. Ku mojej uciesze, na dzień dobry zagrali "Crown of Talons" z najnowszej płyty. Utwór tak wolny, że na początku odniosłem wrażenie, iż gitarzysta nie jest w stanie dogadać się z perkusistą w sprawie wyczucia pulsacji. Potem jeszcze z nowej płyty usłyszeliśmy "Foehammer". Dalej, klasyczny już "Hawk as Weapon" i "The Light Beyond". Kolejny półgodzinny koncert i tym razem cztery utwory. Zespół zdecydowanie do zobaczenia dla każdego fana szeroko pojętego doomu. U nas pojawi się już 18 lipca na warszawskim festiwalu Days of The Ceremony.

Ani się obejrzałem i wybiła godzina dwunasta, a ja już byłem po dwóch świetnych koncertach. W Polsce o takiej godzinie zwykłem dopiero otwierać jedno zaspane oko. Wychodząc z namiotu i udając się na dłuższą sjestę dotarło do mnie, że nie będzie lekko. Pełne słońce, temperatura 30 stopni (przez wszystkie trzy dni), do E.Leclerca daleko... Swoją drogą organizatorzy zadbali o wszelkie aspekty festiwalowego życia, łącznie z "wcieleniem" owego marketu pod festiwalowe skrzydła. Wszystkie panie kasjerki przywdziały koszulki Hellfestu, na półkach można było kupić zarówno płyty występujących kapel jak i specjalnie pędzone na tę okazję, hellfestowe wino. Jedynym mankamentem było niedzielne zamknięcie wszystkich sklepów w okolicy (ile można jeść w McDonaldzie?). Jedzenie festiwalowe niestety nie kusiło, głównie ze względu na cenę. Francja widocznie polubiła się z euro, dla mnie jednak perspektywa wydawania równowartości 50 złotych na litrowe piwo, mijała się z celem… Bo piwo to też jedzenie.

Wróciłem znów do Valley, gdyż po godzinie 17 gościł tam Kadavar. Ostatnio widziałem ich lata temu w warszawskim Śnie Pszczoły. Od tamtej pory muzyka zespołu (kolejne trio!) nie porwała mnie w sposób adekwatny do fejmu, który Kadavar złapał ostatnimi czasy. Tymczasem czekało mnie bardzo pozytywne zaskoczenie, gdyż zespół zagrał porywający, niesamowicie energetyczny show. Wrażenie psuła mi tylko wizualna strona kapeli. Kojarzące się z Village People, zuniformizowanie, w postaci takich samych skórzanych kamizelek na gołe ciała (plus obowiązkowe wąsy) wywoływało zażenowany uśmiech. Trio zaprezentowało przekrojowy set złożony z kawałków pochodzących z obydwu płyt, z "Black Sun" i wieńczącym show, "Creature of Demon" na czele.

Czas zwiedzić główne sceny. Ruszając w kierunku koncertu Roba Zombie, zaczęło do mnie docierać, z jakim tłumem będę miał do czynienia. O ile udało mi się jeszcze jakoś w miarę swobodnie dostać pod prawą stronę sceny, o tyle wydostać się stamtąd już w trakcie koncertu, graniczyło z cudem! Sam koncert Roba byłby pewnie i udany, gdyby mistrz ceremonii wraz z zespołem grali późną nocą. Pełne słońce nie sprzyjało fikuśnej otoczce. Każdy muzyk pomalowany (gitarzysta John 5 z czarno-białą twarzą), Rob Zombie wyglądał jakby jego kostium ważył przynajmniej dwa razy tyle co on sam, zaś scenę zawalały rekwizyty nawiązujące do starych filmów grozy. Muzyka kwartetu jest specyficzna, nie każdy musi ją lubić. Pewne jest jednak, że udało się im się zaprezentować konkretne show oraz nawiązać kontakt z publiką. Oprócz kawałków Roba Zombie, usłyszeliśmy także "More Human Than Human" oraz "Thunder Kiss ‘65" z repertuaru White Zombie. W tym ostatnim, muzycy wpletli cytat min. z "Enter Sandman" wiadomego zespołu. Z coverów dane nam było jeszcze wysłuchać interpretacji "Am I Evil" Diamond Head. Wszystko naprawdę na odpowiednim, amerykańskim poziomie, jednak drobna uwaga, na 50minut grania, solo perkusji można było sobie darować.

Pomału zbliża się wieczór.. Rzut okiem i uchem na Kylese (oczywiście w pękającym pomału w szwach Valley), potem na Iron Maiden i od razu nasuwa się kilka refleksji. Kylesa niepotrzebnie wygłupia się z dwoma zestawami perkusyjnymi. Bębniarze ograniczają się do grania tych samych patentów, co w efekcie… nie daje żadnego efektu. Cały czas mam w pamięci show Melvinsów z Hellfest 2011, gdzie mieliśmy do czynienia z czystą perkusyjną magią. A tutaj… powiedzmy, że musiałem wyjść po czterech numerach.

Iron Maiden wciąż jest w formie instrumentalno-wokalnej. Wizualnie zaś dały się zauważyć oznaki postępującego procesu starzenia się i to nie tylko na twarzach muzyków. Ruchu scenicznego jakby mniej, a pamiętamy, że zespół nigdy nie stał w miejscu. Na szczęście pasja i zaangażowanie, a przede wszystkim energia płynęła ze sceny przez całe dwie godziny grania! Usłyszeliśmy standardowy zestaw hitów z "Aces High" na bis, "Two Minutes to Midnight", "Can i Play With Madness" czy "The Trooper". Starsi fani dostali tytułowe "Iron Maiden" oraz rewelacyjne "Phantom at The Opera". Nie było na co narzekać.

W międzyczasie moja noga pierwszy raz stanęła w namiocie, w mroku którego czaiły się dwie sceny - Altar oraz Temple. Altar dedykowany był szeroko pojętemu black metalowi, zaś Temple skierowany został w stronę miłośników death metalu. Tam działo się naprawdę istne piekło, które dla mnie rozpoczęło się od występu Watain. Podniosłe intro, rytualne rozpalanie ognia na scenie i ruszyli. Specyficzne połączenie punku z black metalem znalazło wielu odbiorców. Watain wyrósł nam na obecnie  jeden z najlepszych bandów w tym gatunku.

Niestety, tak się złożyło, iż godzinę po nich, na scenie pojawili się Norwegowie z Enslaved i swoim nietuzinkowym podejściem do gatunku zmietli z powierzchni ziemi to, co Watain miał wcześniej do powiedzenia. Na dzień dobry (a raczej dobry wieczór, zespół bowiem grał o północy) usłyszeliśmy genialny, natchniony "Death in The Eyes of Dawn" z ostatniego, świetnie przyjętego albumu "Riitiir". Z tej płyty poleciał później jeszcze utwór tytułowy, a pomiędzy nimi "Ruun". Następnie równie świetne "Ethica Odini" i tak zleciała połowa koncertu. Muzycy wyluzowani, zero blackmetalowego napuszenia, od razu złapali dobry kontakt z publiką. Szkoda, że nagłośnienie (przynajmniej w miejscu gdzie stałem) kulało przeokrutnie. Na przemian słyszałem bas i perkusję, czasem trochę wokalu. Gitary w tle, jakby w ogóle nienagłośnione. Całe szczęście hitowy potencjał utworów z setlisty tego norweskiego kwintetu zniwelował wszelkie niedociągnięcia.

Kiedy Watain częstował nas, a raczej obrzucał swoimi bluźnierstwami, na scenie Temple trwała próba dźwięku. Okrutny to zabieg, gdyż nierzadko przebijały się z tamtej strony dźwięki perkusji, czy ustawianej właśnie na przodach gitary. Kolidowało to nierzadko z odbiorem koncertu na Altar. Któż jednak próbował się podczas Watain? Death To All, największe zniszczenie pierwszego dnia. Miałem zamiar iść na Slayera, ale bardziej z intencją odhaczenia kolejnego gigu, niż dla faktycznej zabawy. Dałem się jednak dzięki bogu namówić na Death. Pomyślałem sobie, że zwariuję jak zagrają "Spiritual Healing"… i oczywiście zagrali. Ciary na całym ciele i amok totalny, życzę takich wrażeń wszystkim pasjonatom muzyki! Oryginalni członkowie Death wsparci muzykami zespołu Obscura niesamowicie odegrali kompozycje Chucka Shuldinera. Jego duch wisiał w powietrzu, wyraźny niczym wielkie czerwone logo Death za plecami perkusisty (albo wielkie trzy szóstki na scenie Altar). Usłyszeliśmy takie hymny jak "Crystal Mountain", "Spirit Crusher" czy "Symbolic". Nie udało się jednak uciec od problemów z dźwiękiem. W pewnym momencie jedna gitara, no cóż, ‘siadła’. Zamiast odpowiedniego przesteru, pół koncertu słyszeliśmy delikatny crunch. Co nie zmienia faktu, że był to zdecydowanie najlepszy koncert pierwszego dnia. Po czymś takim, nie miałem już siły na Septic Flesh, które grało o godzinie pierwszej w nocy.

Sobota 21 czerwca

 

Drugi dzień zaczął się z samego rana, od występu Hark na scenie w Valley. Raz lepiej, raz gorzej łączone inspiracje Melvins z Mastodon, widoczne w muzyce tria dobrze wprowadziły w kolejny upalny poranek w Clisson.

Następnie trochę jednym uchem słuchaliśmy występu dziewcząt z cover bandu Led Zeppelin, o nazwie Lez Zeppelin. Muszę przyznać, że nie spodziewałem się, iż tak dobrze kwartet odwzoruje wykonania bogów muzyki rockowej. Na początku usłyszeliśmy energetyczne "Immigrant Song", później "The Ocean" i leniwe "Dazed and Confused", a na sam koniec dwa ciosy w postaci "Black Dog" i "Rock and Roll". Miła odmiana w samo południe, gdyż tak się złożyło że na głównych scenach niesamowicie rzeźbiły klony klonów muzyki metalcore’owej. Zasada prosta - jeden wokal brzydki, drugi od ładnych melodii, breakdowny, moshowanie emo grzywkami i głupie nazwy w stylu Of Mice and Men, czy Miss May I. Skąd to się wzięło na głównych scenach? Skąd pod nimi wzięły się dziesiątki tysięcy ludzi? To nie na moją głowę. Ucieszyłem się za to, jak na scenę wkroczyli weterani ze Skid Row. Mimo, iż dostali tylko pół godziny czasu antentowego, zdołali zagrać energetyczny koncert z "18 and Life" na czele.

Cóż robić potem? Godzina raptem czternasta. Udałem się po raz kolejny do Valley, gdzie główną atrakcją tego dnia był występujący koło godziny 20 Clutch. Koncerty Clutcha to w skrócie tańce, tańce, tańce. Tak niesamowitego skrzyżowania ospałych, wystraszonych muzyków z frontmanem niemal wybuchającym energią, dawno nie widziałem. Do namiotu napłynęło tyle ludzi, że zaczęła się zbiorowa próba poszerzenia granic tego przybytku, z mniejszym lub większym skutkiem. Genialna wręcz atmosfera przedkoncertowa, którą podgrzało intro w postaci utworu "We Need Some Money" Chucka Browna. Wpadają na scenę i zaczęli tak samo jak trzy lata temu - od ultra przeboju "Mob Goes Wild". Publika kupiona od razu oddała się wibracjom bez reszty. Następnie nadszedł czas na dodawanie do pieca. "Earth Rocker" i "Crucial Velocity" sprawdziły się bardzo dobrze, ale największe wrażenie zrobiło na mnie groove’owe "DC Soundattack" z oszczędnym wykorzystaniem cowbella, który nadawał całości odpowiedniego kopa (wszystkie utwory pochodzą z ostatniego albumu Amerykanów pt. "Earth Rocker"). Z przebojów nie mogło oczywiście zabraknąć "Regulator" czy "Electric Worry", chóralnie odśpiewanego przez publikę. Czas jednak płynął nieubłaganie i kiedy po dwunastym kawałku ("Wolf Man Kindly Requests") muzycy zniknęli za sceną, ciężko było uwierzyć że to już koniec. Ten zespół w przyszłym roku zdecydowanie zasługuje na dużą scenę!

Przed Clutchem grały m.in. Acid King i Witch Mountain (wciąż bawimy się na Valley).

Oba zespoły odwiedziły już Polskę, Acid King okrzyknięto nawet jednym z highlite’ów zeszłorocznej edycji Days of The Ceremony. Szczerze powiem, iż zawiodłem się na tym bandzie totalnie. Wynudzony, szybko zrezygnowałem z dalszego udziału w koncercie i udałem się na blackmetalowe Shining.

Tam czekała na mnie duża dawka mizantropii podszytej niemal jazzowymi wstawkami i solówkami. Interesujący kontrast, na który wpływ miało też specyficzne zachowanie frontmana Shining (obowiązkowa butelka whiskey w łapie przez niemal cały set, odpychanie fotografów itp.).

Po występie Clutcha nadszedł czas na pierwszy poważny wybór. Protest the Hero vs Gorguts. Koncert tych pierwszych odbywał się na scenie zwanej Warzone. Scenie, którą nie tylko przez cały festiwal omijałem szerokim łukiem, to jeszcze ani razu tak naprawdę nie udało mi się jej dokładnie zlokalizować. Mając w pamięci, że Protest The Hero przyjeżdża do nas w lipcu, wybrałem bardziej deathowy obraz Kanady (oba zespoły pochodzą właśnie z tego kraju). Powrót Gorguts po tylu latach na scenę to jedno z największych wydarzeń XXI wieku w świecie ciężkiej muzyki. Płyta "Colored Sands" nie bierze jeńców, za to ucina im łby i wiesza z dumą na dzidach. Podczas niemal godzinnego setu usłyszeliśmy obszerną reprezentację tego albumu, w postaci pierwszych czterech utworów, począwszy od "Tout le monde" a skończywszy na tytułowym, mrocznym i plugawym "Colored Sands". Muzycznie nie było mowy o żadnych pomyłkach, growl Luca Lemay odbijał się od ścian namiotu i grzmiał niczym w samym piekle. Ten dzień zresztą obfitował w kilka występów, które powodowały ciary na plecach. Co sprawia, że muzycy zaczynają grać tak okrutną w swojej brutalności muzykę? Jak, na Boga, to robią?!



Na głównych scenach, po występie Soulfly (zapewne, jak wszystkie inne koncerty tego zespołu, równie udanym w swojej ‘nieudaności’ i piję tutaj głównie do umiejętności gitarowych Maxa Cavalery), zaczęła rozstawiać się żywa legenda rocka w postaci Deep Purple. Przyznaję, że nigdy wcześniej ich nie widziałem, więc przyklejony wzrokiem do oddalonej ode mnie całe kilometry sceny (jak już wspominałem, publiczność pod głównymi scenami i w namiotach to dwa różne światy), czekałem na zestaw hitów. "Smoke on The Water"? Poleciało, jako czwarty numer od końca. Polecam każdemu usłyszenie tego na żywo. Gillian może już nie dociąga swoich górek, śpiewa wręcz jak stary dziadek, ale atmosfera jaka się nad tym wszystkim unosi… Oprócz tego przeboju usłyszeliśmy również na początek kompozycję z ostatniej płyty Purpli, zatytułowaną "Apres Vous". Potem już do końca mniej lub bardziej hitowo i rozimprowizowanie. Było i "Perfect Strangers" i "Hush", "Space Truckin" a na sam koniec "Black Night". Brakowało mi tylko "Highway Star", ale co ja mogę narzekać, kiedy znajduję się na najlepszym festiwalu na tym łez padole?

Kiedy Deep Purple kończyli, ja już pędziłem na zestawienie dnia w postaci ultra combosa: Nile, Phil Anselmo, a na deser Carcass. Oczywiście, w tym samym czasie grało Aerosmith, czy Avenged Sevenfold, ale do pierwszych nie mam zdrowia, a drugich naprawdę mogłoby nie być. Jak się okazało, nie byłem w tej opinii odosobniony, ale po kolei.

Nile widziałem jakiś czas temu w warszawskiej Progresji i wiedziałem na co ich stać. Nie zawiedli i tym razem. Koncert rozpoczęło hiciorskie "Sacrifice Into Sebek", a zakończyło nieśmiertelne "Black Seeds of Vengeance". Z ostatniej albumu "At the Gate of Sethu" usłyszeliśmy aż trzy utwory ("Enduring the Eternal Molestation of Flame", "Supreme Humanism of Megalomania" i "The Inevitable Degradation of Flesh"). Ani się obejrzałem, godzina minęła…

I jednocześnie wybiła, gdyż przyszedł czas na występ mojego idola - Philipa Hansena Anselmo z projektem Illegals. Chodziły słuchy, że gra Panterę, a nawet utwory Superjoint Ritual. Do tego płyta nagrana z Illegalsami nie zostawiła na mnie suchej nitki. Udałem się więc pod samą scenę, a tam jak nie huknie "Hellbound" Pantery na sam początek. Takiego "dzień dobry" nie spodziewałem się już nigdy, nigdzie. Radość bezgraniczna, potem próba litościwego humoru Anselmo i następnie czteroutworowa próba prezentacji dorobku Nielegalnych. To tak porąbana muzyka, że jedyne co mogę rzec to to, iż frustracji i wkurwienia w niej na pęczki. Do tego grindcoreowa energia napędzana niemal mathmetalowymi zwrotami akcji i nieziemskimi solówkami Marziego. Nie wiem, jak reszta, ja odpłynąłem - stałem i gapiłem się jednocześnie zmuszając do nie wyrywania sobie włosów z głowy. Geniusz. W połowie koncertu kolejny kubeł zimnej wody w postaci "Death Rathle" wiadomego zespołu… Który idealnie wpasował się w klimat pierwszej solowy płyty mistrza ceremonii. Następnie już był konkret - "Fuck Your Enemy" oraz "Waiting for a Turing Point" Superjointa, "Domination/Hollow" i na sam koniec “New Level" Pantery (zadedykowany zespołom Dark Angel i Death Angel). W międzyczasie udało się jeszcze wpleść cover Agnostic Front "United & Strong". Po takiej dawce godzinnego spełniania marzeń, nie miałem już sił na Carcass. Całe szczęście, wbrew fizycznym ograniczeniom, udałem się jeszcze raz tego dnia do namiotu zwanego Temple.

Carcass to kolejny udany powrót na szatańską scenę. Utwory z "Surgical Steel" wyraźnie zaznaczyły się w setliście. Usłyszeliśmy zarówno czadowe "Cadaver Pouch Conveyor System", jak i przebojowe "The Granulating Dark Satanic Mills". Na koniec obowiązkowe "Heartwork", a w międzyczasie tona brytyjskiego humoru spod znaku Pana Jeffrey’a Walkera, dotycząca głównie grających w tym samym czasie na głównej scenie Avenged Sevenfold. Atmosfera 100%. W doskonałym humorze spełnionego fana muzyki metalowej, poszedłem wreszcie spać.

Niedziela 22 czerwca

 

Ostatni dzień. Ważny dzień, w końcu pierwszy raz zobaczę Black Sabbath w ¾ składu. Pierwszy i ostatni, sądząc po jakości performance’u. Ozzy Osbourne tak bardzo nie dawał rady, że aż w uszy raziło. Śpiewanie pół tonu niżej niż grają instrumenty? Norma. Dobrze, że gigantyczny tłum (stawiam na ponad 100.000 ludzi) znał wszystkie teksty i w ogólnym ryku można było sobie darować skupianie się na niedociągnięciach wokalnych. To były zresztą jedyne niedociągnięcia, gdyż absolutnie nic nie jestem w stanie zarzucić pracy Butlera, Iommiego czy Tommy’ego Clufetosa, który dwoił się i troił za swoim zestawem i jedyne co robił źle, to wyglądał zbyt nowocześnie. Wszyscy jednak wiemy, że wygląd to sprawa drugorzędna, liczy się poziom wykonawczy oraz repertuar. Black Sabbath dostali godzinę czterdzieści pięć i wykorzystali ją w sposób zadowalający. Co prawda nowe utwory nie trafiają do mnie zupełnie, niemniej to tylko krople w morzu evergreenów. Na dzień dobry "War Pigs", "Into the Void" i "Snowblind". Początek iście genialny, mało kto się spodziewał usłyszeć akurat "Snowblind" w obecnym repertuarze grupy. Przed "N.I.B." obowiązkowe solo na basie, w "Rat Salad" zaś popisał się perkusista, dając oddech reszcie muzyków. Po "Children of The Grave" oficjalny koniec koncertu, zaś po gromkich brawach bis w postaci nieśmiertelnego "Paranoid". I co? Black Sabbath odhaczone.

Trzeci dzień Hellfestu był jednocześnie dniem, w którym najwięcej czasu spędziłem pod głównymi scenami. Na dobry początek dnia - porywający występ szwedzkiego Blues Pills z uroczą Elin przy mikrofonie. Przez pół godziny serwowali dopiero gromadzącej się publice swoje przeboje z najnowszym singlem "High Class Woman" na czele. Zespół wpisuje się w ramy szeroko pojętego i popularnego ostatnimi czasy retro-rocka, niebawem ukaże się pierwsza płyta. Coś mi się wydaje, że jeszcze nie raz zagoszczą na Hellfeście.



Godzinę później na drugiej głównej scenie zagościł również szwedzki In Solitude. O ile ich zeszłoroczny koncert w Warszawie zupełnie nie przypadł mi do gustu (popelina brzmieniowa + jakieś dziwne szopki i futra na scenie), tym razem zdecydowanie dali radę hipnotyzując publikę swoją mieszanką oldschool’owego heavy metalu i rocka. Z odpowiednią dawką okultu oczywiście.

Ledwo zeszli ze sceny, tuż obok zainstalował się Crowbar. Zespół-legenda, obchodzący w tym roku 25 lecie istnienia. Tym bardziej szkoda, że i im trafiła się nędzna pora dnia (niemalże samo południe) i krótki czas grania. W ciągu czterdziestu minut Kirk Windstein z ekipą udowodnili, że nic nie stoi na przeszkodzie, jeśli przychodzi do grania sludge’u. Dam sobie rękę uciąć, że zabrzmieli jeszcze potężniej niż dwa lata temu w Progresji. Zagrali oczywiście największe ‘przeboje’, a więc było i łzawe "Lasting Dose" oraz "Planets Collide", agresywne "All I Had I Gave" czy "High Rate Extinction". Najnowszy album reprezentował znany już "Walk Through Knowledge Wisely", który znakomicie wpasował się w setlistę.

Co poradzić, należy się przerwa. O ile z rana wydawało się, że spadnie upragniony deszcz, albo chociaż chmury zasłonią słońce, o tyle koło dwunastej już było wiadomo - nic takiego się nie wydarzy. Opuściłem więc koncerty Lowrider, Black Tusk oraz Alter Bridge i poczłapałem dopiero na House Of The Broken Promises. Szczerze? Wiedziałem, że gra tam cały skład Unidy minus Garcia, oraz że mają gitarzystę z bardzo długą brodą. Jak grają - nie wiedziałem. Nie wiedziałem, że grają doskonale! Rzadko który zespół z kręgu stonerowych jest w stanie spowodować, że zacznę tupać nóżką, potem podrygiwać, żeby następnie oddać się szaleństwu pod sceną. Od tej pory - jestem fanem. Na samej Unidzie, która grała o północy, już się nie pojawiłem.



Krótkie to było preludium namiotowe, trzeba wracać na główną scenę i szykować się na koncert rodzimego Behemotha. Przed nimi - legenda thrash’u w postaci Dark Angel. Młócili niemiłosiernie z Genem Hoglanem za garami. Nie przeszkadzał nawet fakt, że muzycy jakby totalnie nie są w stanie odnaleźć się na dużej scenie, zaś specyficzne, falsetowo-beegees’owe górki wokalisty w momentach zupełnie niespodziewanych w efekcie tylko umiliły mi czas oczekiwania.

Godzina 19:50 i zaczyna się spektakl. Co tam się nie działo! Była i krew, i maski, i ogień, i piekło… Całe dobrodziejstwo blackmetalowego inwentarza. Pasowało to do muzyki jak znalazł. Mimo słońca, Behemoth rzucił sporo mroku na Clisson podczas swojego występu. Lepszego otwieracza niż "Blow Your Trumpets Gabriel" nie mogłem sobie wyobrazić. Zamykacza pod postacią "O Father O Satan O Sun" również. Panowie wykonali świetną robotę, zdecydowanie wiedzą jak budować koncertowe napięcie. Kiedy biały przez ¾ koncertu banner opadł, ustępując miejsce czarnej płachcie ze znakami z płyty "The Satanist", w momencie kulminacyjnym - chyba każdy był już kupiony. Show na najwyższym poziomie.

Behemoth poniekąd supportował zespół, na który przyjechało wielu fanów ciężkiego grania - Emperor. Obejrzałem chwilę z ciekawości i po chwili zauważyłem, że nie jestem w stanie oderwać się i pójść na grający w tym samym czasie Solstafir.Nie znam twórczości Emperora zbyt dobrze, mogę jedynie powiedzieć, że genialnym ruchem było zabukowanie ich na głównej scenie. Piekło wisiało w powietrzu, kilkadziesiąt tysięcy ludzi pod sceną szalało jakby nie było jutra. Do tego zero typowej dla blackmetalowców uniformizacji oraz miły gest w stronę najwierniejszych fanów stojących pod samą sceną (każdy dostał zdjęcie zespołu z autografami muzyków).

Solstafir

Po wspomnianym już Black Sabbath przyszedł czas na ostatni koncert dziewiątej edycji Hellfestu. Opeth wyszedł na scenę Temple o godzinie pierwszej pięć i od pierwszych zagranych nut było już wiadome, że będzie to koncert w każdym szczególe doskonały. Zaczęli utworem "Devil’s Orchard" z ostatniego albumu, a chwilę po nim w końcu dane mi było usłyszeć "Heir Apparent" na żywo! Zwolnili tylko przy nastrojowym "Hope Leaves". Nie było jednak czasu na melancholię, gdyż po nim zabrzmiało wielowątkowe "Deliverance" z turbo genialną końcówką, gdzie już nikt nie patrzył czy głupio wygląda udając gitarzystę, perkusistę, czy któregokolwiek z muzyków. Wybijanie tych akcentów bardzo płynnie przekształca się w mantrę... Koncert zakończyli "Blackwater Park", utworem sprzed ponad 10 lat nota bene! I nastała ciemność…

Organizatorzy przypomnieli parę dni później o jubileuszu. Tak jest, dziesiąta edycja Hellfestu już za rok i wiem jedno - ile godzin nie spędziłbym w busie, czy w pełnym słońcu - na pewno tam będę. Nie jesteśmy sobie w stanie wyobrazić, jak daleko nam do poziomu takiego festiwalu, w którym zadbano o najdrobniejszy, zdawałoby się - najgłupszy nawet, szczegół. Wszystko podane przystępnie, mimo ponad setki tysięcy ludzi nie miałem wrażenia obcowania w wielkim tłumie zdziczałych metalowców. A zresztą - line up co roku przemawia sam za siebie, radzę śledzić! We wrześniu pierwsze informacje!

Tekst: Piotr Rutkowski
Zdjęcia: Marcin Osuch