Carcass powrócił do żywych z albumem, który brzmi, jakby od poprzedniego krążka wcale nie minęło 17 lat, a co najwyżej 17 miesięcy. Taka sztuka mało komu się udaje.
Projekt "Surgical Steel" to operacja przeprowadzona z chirurgiczną dokładnością oraz podziwu godną konsekwencją. Od samego początku akuszerzy nowego dzieła formacji, Jeff Walker i Bill Steer, zapowiadali, że album będzie nawiązywał do czasów największej świetności Carcass, i będzie brzmieć jak wypadkowa klasycznych dziś krążków - "Necroticism - Descanting the Insalubrious" oraz "Heartwork". Dobra, dobra, nie takie rzeczy słyszeliśmy już przecież z ust muzyków, usiłujących podgrzać przedpremierową gorączkę za pomocą sentymentów zagorzałych fanów. Tym bardziej, że tak długi rozbrat Brytyjczyków z salą operacyjną i chirurgicznymi narzędziami nie wróżył niczego dobrego. A statystycznie rzecz ujmując, na jeden naprawdę udany muzyczny powrót po latach przypada kilka(naście) tych zupełnie chybionych.
Tymczasem, jak obiecali, tak zrobili. Zajawki krążka z singlem "Captive Bolt Pistol" na czele, sprawiały, że krew carcassofilów zaczynała szybciej krążyć. Podobnie rzecz miała się z okładką, wykorzystującą najsłynniejszy, obecny na przykład na t-shirtach, motyw kapeli, i wprost nawiązującą do covera zdobiącego epkę "Tools of the Trade" sprzed przeszło dwóch dekad. Nawet jednak te sygnały nie mogły przygotować słuchacza na tak powalające podobieństwo do stylistyki dobrze znanej z wymienionych wcześniej materiałów. Zdumiewające, jak łatwo naczelni brytyjscy chirurdzy weszli w stare buty (czy raczej lateksowe rękawiczki). Zrobili to ot tak, jakby "Heartwork" ukazał się w ubiegłym roku, a "Swansong" był tylko nigdy nie urzeczywistnionym koszmarem o muzykach, śniących o sławie i podpisujących kontrakt z wydawniczym molochem, który ich w konsekwencji pogrążył.
"Surgical Steel" od pierwszej do ostatniej minuty jest w zasadzie autoplagiatem, krążkiem, na którym nie znajdziecie niczego zaskakującego, tak swojsko znajomym, że niemal nierealnym. Walker i Steer z pomocą bębniarza Daniela Wildinga, który godnie zastąpił Kena Owena, niczym doktor Frankenstein, bardzo umiejętnie pozszywali klasyczne carcassowe elementy - charakterystycznie tnące riffy, solówki, melodyjną wściekłość i jedyny w swoim rodzaju ofensywny wokal. Monstrum, które w ten sposób powołali do życia, żwawe i cholernie agresywne, od samego początku miało wszelkie atuty, by zostać entuzjastycznie przyjętym przez metalowe środowisko.
To prawda, że na "Surgical Steel" zabrakło wyraźnie wyróżniających się, wpadających w ucho hitów, w rodzaju "Heartwork", "Buried Dreams", czy "No Love Lost", a melodyka tego krążka nie wciąga z tak ujmującą łatwością, jak to drzewiej bywało. To raczej furiacki monolit, w większym zresztą stopniu osadzony w czasach brutalniejszego "Necroticism". Można tylko domniemywać, że byłoby inaczej, gdyby w operacji uczestniczył ex-patolog Michael Amott, ekspert od wszczepiania melodyjnych by-passów w metalowy krwioobieg materiału. Równie dobrze jego wkład mógł jednak pociągnąć Carcass w stronę momentami tandetnej słodyczy Arch Enemy, a nie takich wieści z sali operacyjnej oczekiwali krewni i znajomi pacjenta.
Cóż więcej dodać, wystawiam "Surgical Steel" dziewiątkę, choć tylko przy założeniu, że wybitne "Necroticism - Descanting the Insalubrious" i "Heartwork" nie mieszczą się w dziesięciopunktowej skali. So, ladies and gentlemen, wake up and smell the... Carcass!
Szymon Kubicki