Hellfest 2013 - 21-23.06.2013 - Clisson (Francja)

Relacje
Hellfest 2013 - 21-23.06.2013 - Clisson (Francja)

Kolejna edycja najbardziej uzależniającego festiwalu świata przebiegła gładko i bez zgrzytów, choć ponownie przy umiarkowanie sprzyjającej uczestnikom aurze.

Hellfest okrzepł w nowej, zaprezentowanej w ubiegłym roku lokalizacji oraz układzie scen. Zmiany polegały tym razem na pewnym ograniczeniu festiwalowej scenografii oraz wyraźniejszym wydzieleniu Warzone od reszty festiwalowej przestrzeni. Zamiast dotychczasowego namiotu, powstała położona na uboczu, niemal całkiem odrębna strefa, dedykowana, ogólnie rzecz ujmując, fanom punka i wszystkiego co ‘core’, której najważniejszy punkt stanowiła scena pod gołym niebem. Przy raczej deszczowej pogodzie, która dominowała w tym roku, nie był to może najszczęśliwszy pomysł, ale miał zapewne swoje uzasadnienie.



Pozostałe kluczowe elementy pozostały bez zmian - dwie main stages, wielki podwójny namiot Altar / Temple wyposażony w dwie sceny, gromadzące fanów blacku, death metalu, klasycznego doomu i death/doomu oraz namiot Valley, miejsce akcji spod znaku rocka, stonera, doomu i ich pochodnych. Poza tym, co oczywiste, uczestnicy imprezy mogli wybierać pośród dziesiątków punktów z piciem, jedzeniem i merchem (tradycyjnie po oficjalny stuff festiwalu trzeba było swoje odstać). Jak zwykle, działo się dużo (po 3 zespoły grające równocześnie), momentami aż za dużo, ale organizatorzy musieli w końcu jakoś pomieścić zaproszonych 160 kapel. Kolejny raz odwiedzając Clisson wiedzieliśmy już, że dokonywanie - czasem trudnych, a czasem nawet błędnych - wyborów, to niezbędny element imprezy o takiej skali.  

Piątek 21 czerwca


Festiwalowe zmagania zaczynamy od Valley i podopiecznych wytwórni Southern Lord z Eagle Twin. Amerykański duet, który ma na koncie świetny album "The Unkindness of Crows", oraz nieco słabszy "The Feather Tipped the Serpent's Scale" z ubiegłego roku, pojawił się na deskach jeszcze przed południem, ale mimo tak wczesnej pory w namiocie stawiło się sporo osób ciekawych scenicznej prezencji zespołu. Eagle Twin opiera swe brzmienie jedynie na dźwiękach perkusji i gitary, a uwagę zwracała przede wszystkim nieco przerobiona barytonowa gitara Electrical Guitar Co. z aluminiowym gryfem, przy pomocy której Gentry Densley generował charakterystyczny niski sound. Trochę gorzej wychodziły mu popisy wokalne, ale nie stanowią one kluczowego elementu w nieco zamulającej muzyce kapeli,  przeznaczonej wyłącznie dla największych miłośników podobnego grania. Dość dobry początek, choć mimo wszystko delikatnie rozczarowujący, zwłaszcza w zestawieniu ze studyjną twórczością Amerykanów.



W wyniku chwilowego umysłowego zaćmienia, pomyliłem anonsowany w następnej kolejności brytyjski Black Spiders ze szwedzkim Spiders, dlatego z ciekawości pojawiłem się przed dużą sceną. Muzyka obydwu bandów jest z grubsza podobna, ale niespecjalnie przypadły mi do gustu hardrockowe popisy kwintetu z Sheffield, promującego najnowszy album "This Savage Land". Owszem, kapela z trójką gitarzystów w składzie potrafi zagrać całkiem żywiołowo, ale duża scena nie jest jednak naturalnym środowiskiem dla ich dźwięków. W odbiorze na pewno nie pomogło oddzielenie od publiczności szeroką niczym pas startowy (jeszcze szerszą niż na wcześniejszych edycjach Hellfestu) fosą, stworzoną przed Main Stage 01.



Kolejny gość sąsiedniej Main Stage 02 nie był już dla mnie przypadkowy. Gdy podczas ubiegłorocznej edycji Hellfest, kupowałem na jednym ze stoisk płytowych egzemplarz "Outer Isolation", tj. drugi, znakomity krążek Vektor, miałem tylko cień nadziei, że kiedyś uda mi się zobaczyć tych młodych Amerykanów na żywo. A tu proszę: mówisz i masz - formacja po raz pierwszy odwiedziła Europę i pojawiła się właśnie na francuskiej ziemi. Duża scena również i w ich przypadku nie do końca zadziałała na korzyść, przede wszystkim z powodu dalekiego od idealnego nagłośnienia, a to bardzo istotny element w przypadku thrashu, opartego o wyśrubowane umiejętności techniczne muzyków.

W pewnym uproszczeniu można powiedzieć, że Vektor to Voivod XXI wieku, wyraźnie nawiązujący do weteranów z Kanady (którzy zresztą także znaleźli się - po raz kolejny - w składzie Hellfestu 2013) nie tylko wyglądem logo czy kosmicznymi tematami liryków. Przede wszystkim jednak, pośród całej rzeszy zespołów z nowej fali thrashu, Vektor wyróżnia się idealnym balansem między umiejętnie skonstruowanymi kompozycjami a obłędną techniką i trzeba przyznać, że na żywo udało im się tę dwoistość zachować. Zespół rozpoczął od otwierającego wspomniany "Outer Isolation" "Cosmic Cortex", grając dalej materiał zarówno z tego albumu ("Echoless Chamber", "Tetrastructural Minds"), jak i debiutanckiego "Black Future" ("Black Future", "Deoxyribonucleic Acid", "Asteroid"). Świetny koncert (pomimo deszczowej końcówki), ale nie obraziłbym się za powtórkę w dobrze nagłośnionym klubie. Zapraszamy do Polski.



Czas na zupełną zmianę atmosfery za sprawą grających w Altarze, zakapturzonych Finów z Hooded Menace. Gdy swego czasu miałem okazję widzieć ich pierwszy raz, w secie dominował miażdżący ciężar, poprzetykany miarowymi przyspieszeniami. Tym razem było podobnie, m.in. za sprawą otwierającego set "Night of the Deathcult", choć w muzyce formacji znajduje się coraz więcej miejsca na melodię. Słychać to na ostatnim albumie "Effigies of Evil", słychać i na koncertach. Fińska krew daje o sobie znać, choć obawiam się, że grobowe dźwięki Hooded Menace wciąż pozostają zbyt ekstremalne dla fanów melodyjnych klimatów rodem z Krainy Tysiąca Jezior. Kapela dobrze czuje się jednak z takim pomysłem na swoje granie, co dobrze było słychać na tym koncercie.



Aura Noir, nieodmiennie anonsowaną przez Apollyona jako "the ugliest band of the world", od zawsze witam z otwartymi ramionami, choć dokładnie wiem, czego po Norwegach mogę się spodziewać. Znalazło się wprawdzie miejsce na jedną niespodziankę - zespół, w hołdzie dla zmarłego Jeffa Hannemana zagrał swoją, udaną - muszę przyznać - wersję "Fight Till Death", a poza tym usłyszeliśmy typowy set zawierający m.in. "Hades Rise", "Hell's Fire" czy reprezentanta debiutanckiego albumu - "Conqueror", bez którego nie może obejść się żaden koncert Aura Noir. Cieszy również wyraźny progres w stanie zdrowia Aggressora. Choć wciąż występuje w pozycji półsiedzącej, nie potrzebuje już kul, by wejść na scenę, a także śpiewa i gra pewniej niż wcześniej.



Stojąc nieco dalej od dużej sceny podczas gigu Europe i obserwując otaczających mnie ludzi, mogłem po raz kolejny odnotować, jakim obciążeniem jest dla tego zespołu pewien hit o znanym wszystkim tytule. Choć szwedzcy weterani popisali się w ubiegłym roku nie lada wyczynem, po tylu latach wydając rewelacyjny (moim zdaniem, wręcz najlepszy w ich karierze) album "Bag of Bones", i oczywiście umieścili w setliście kawałki z tego krążka ("Riches to Rags", "Firebox"), znaczna część publiczności zajęta była wszystkim, tylko nie oglądaniem. Można było więc coś zjeść, położyć się na "trawie" (czytaj gliniasto-pylistym podłożu), pogadać z sąsiadem, strzelić sobie sweetfocię i wstawić na fejsa, zamówić piwo od krążącego w tłumie sprzedawcy z wielkim baniakiem na plecach (to się nazywa pomysł!), wreszcie zająć się czymkolwiek innym, co tylko można robić podczas festiwalu. Ta atmosfera rozprężenia ulotniła się raptownie w chwili, gdy na sam koniec - taradamdam-taradamdamdam-taradamdam-taradamdamdamdamdam - zabrzmiała jedna z najsłynniejszych introdukcji w historii muzyki rockowej. "The Final Countdown" poderwał na nogi wszystkich co do jednego i ciekaw jestem, czy gdyby pewnego pięknego dnia Szwedzi wywalili ten hit z setlisty, wieczór skończyłby się zamieszkami…?



Może z powodu przegrzania (podczas koncertu Europe na niebie na chwilę zagościło autentyczne letnie słońce), z występującej w tym samym czasie pary Testament - Absu wybrałem...  Absu. Wewnętrzna argumentacja dowodząca, że przecież Testament widziałem już tyle razy, a amerykańskich blackowców, mających na koncie całkiem przyzwoite albumy, ani razu, miała może nawet jakiś sens, okazała się jednak całkowicie błędna. Do takiej konkluzji potrzebowałem kilku minut wypełnionych beznadziejną łupanką trio oraz kabaretowymi przemowami i zachowaniem perkusisty. Czarę goryczy przelał jednak moment, w którym na zakończenie jednego z kawałków Proscriptor wybiegł zza zestawu, wrzeszcząc jak oszalały i biegając po scenie. Krabi krok, prawie jak w Immortal, tylko zawstydzająco na poważnie. Ponownie zaczynam wierzyć, że Amerykanie nie mają pojęcia, o co chodzi w black metalu. 666% żenady pierwszej wody.



Pędzę zatem ku Main Stage 02 na Testament, gdzie szybko zdałem sobie sprawę, że także i oni musieli borykać się tego dnia z niezbyt dobrym nagłośnieniem, a zwłaszcza uciążliwym falowaniem dźwięku. Na szczęście, amerykańscy weterani prezentują tak wysoki poziom profesjonalizmu, że zagraliby dobry koncert w każdych warunkach, a Alex Skolnick nawet z miotły dałby radę wykrzesać świetne solówki. Zespół zaprezentował trochę starych hitów, kawałki z najnowszej płyty "Dark Roots of Earth" (m.in. "Native Blood", "True American Hate"), a nawet strzały z "The Gathering" ("D.N.R. (Do Not Resuscitate)", "3 Days in Darkness"). Spóźniony, nie mogłem jednak w pełni wgryźć się w ich występ. Szkoda.



Co gorsza, humoru nie poprawił mi nawet gig pewniaków z Asphyx i ponownie przyczyna leżała w kiepskim soundzie. Nie wiem, czy pierwszego dnia akustycy testowali, jak prawidłowo nagłośnić Altar, faktem jest, że koncerty w dniach następnych brzmiały już dużo lepiej. Niestety, wszystkie instrumenty Holendrów zlewały się w jedną, mało czytelną całość, i choć kapela dawała z siebie wszystko, to nie był to jednak jej dzień. Szkoda, bo kiedy na publiczność spadają takie killery, jak "Vermin", "Deathhammer", "Death the Brutal Way" i "Scorbutics", a "MS Bismarck", "Last One On Earth" czy "We Doom You to Death" zgniatają bezlitosnym ciężarem, jedynym zmartwieniem słuchaczy powinna być wytrzymałość karku, zmuszonego do nieustannego headbangingu.



Wybór między Primordial i Black Pyramid nie należał do łatwych, jednak padło na tych pierwszych. Zainstalowałem się więc przed sceną w Temple, na której... nic się nie działo. Po chwili ktoś z obsługi ogłosił nieciekawą wiadomość, że Primordial dopiero zmierza ku Clisson... Szybka decyzja i pędzę do pobliskiego Valley, gdzie dokładnie w tym momencie od przebojowego "Mercy's Bane" rozpoczął swój set Black Pyramid. Wcześniej widziałem ich na żywo jeszcze z Andym Bereskym za mikrofonem, ale mimo tego, że jego miejsce zajął nowy gardłowy (Darryl Shepard, odpowiedzialny także za gitarę) koncert zapowiadał się bardzo dobrze....



... jednak po trzech kawałkach Amerykanów szósty zmysł (i niczym niezmącona atencja dla twórczości Primordial) kazały mi powrócić do Temple dokładnie w momencie, gdy rozgorączkowani Irlandczycy (co ciekawe A.A.Nemtheanga w pełnym makijażu i scenicznym stroju!) wbiegli na scenę niemalże wprost z busa, który wiózł ich z paryskiego lotniska. Na szczęście, perkusja i wzmacniacze zostały wcześniej przetestowane przez muzyków Procession i Absu, dzięki czemu dosłownie po pięciu minutach kapela mogła wystartować z koncertem. Prawa festiwalu są jednak nieubłagane i Primordial zmieścił się tylko z czterema świetnie wykonanymi kawałkami ("No Grave Deep Enough", "Bloodied Yet Unbowed", "The Coffin Ships" i "Empire Falls") oraz fuckami frontmana pod adresem pewnej linii lotniczej - sprawcy opóźnienia.



Matt Pike miał pierwotnie wystąpić na Hellfest w podwójnej roli, jednak kilka dni przed festiwalem odwołano anonsowany set High in Fire. W rozpisce pozostał natomiast Sleep, od którego właściwie wszystko się zaczęło. Zespół dorobił się miana kultowego nie tylko z powodu muzyki, którą stworzył, ale także formacji, jakie narodziły się po jego rozpadzie - Om i High in Fire. Od pewnego czasu Al Cisneros i Matt Pike pojawiają się jednak tu i tam pod szyldem Sleep. Przy okazji, idealnie pasowali do zakończenia pierwszego dnia imprezy, bowiem zmęczenie dawało już o sobie mocno znać i wiedziałem, że na pewno odpuszczę dalsze atrakcje (znowu God Seed przechodzi mi koło nosa). Sleep sprawdził się doskonale. Wystarczyło tylko przymknąć oczy i między innymi przy dźwiękach "Holy Mountain", "Dragonaut" czy "Aquarian" w pełni oddać się hipnotycznej mocy muzyki tego klimatycznego trio.



Sobota 22 czerwca


Sobota przywitała nas deszczem, dlatego tchórzliwie zrezygnowałem z Casualties - jedynego bandu zaplanowanego w Warzone - i wybrałem Monstrosity w bezpiecznym Altar. Amerykanie, mimo wielu atutów, nigdy nie zdołali przebić się do ścisłej światowej czołówki death metalu (bez względu na to, kogo do niej zaliczymy), ale zarówno ich płyty, jak i koncerty zawsze stoją na solidnym, wysokim poziomie. Nie inaczej było i tym razem, choć drażniło mnie cykające, nienaturalnie płaskie i sztuczne brzmienie perkusji, które zdecydowanie odjęło mocy uderzeniu zespołu. Niemniej, na rozgrzewkę w sam raz.



Uncle Acid & The Deadbeats
, czyli kolejny przedstawiciel modnej fali psychodelicznego retro rocka, istnieje zaledwie cztery lata, a już zdążył nagrać trzy płyty i dostąpić zaszczytu supportowania Black Sabbath podczas ich nadchodzącej, europejskiej trasy. Trudno zgadnąć, czemu wybór padł właśnie na nich, bo przecież w tej gatunkowej szufladzie panuje ścisk, niczym w tokijskim metrze, a w gruncie rzeczy tylko drugi, przyjemnie przebojowy album "Blood Lust" można uznać za w pełni udany. Słychać to było również na koncercie, podczas którego kawałki z tego krążka (zagrany na początek nieprzyzwoicie bujający "I'll Cut You Down", jak również "Over and Over Again" czy "Death's Door") błyszczały najjaśniej. Nie znaczy to, że gig Brytyjczyków był nieudany, nic z tych rzeczy. Zespół bardzo dobrze potrafi wykorzystać sceniczne środowisko, a wykonywane unisono przez dwójkę wokalistów partie wokalne nieźle odzwierciedlają ten charakterystyczny aspekt studyjnych płyt formacji.



Scena zmniejszona czerwoną kotarą, zestaw perkusyjny przesunięty na bok, a pośrodku ołtarzyk z kolumn i wzmacniaczy Orange. Koncert Witchcraft to jedno z najbardziej wyczekiwanych przeze mnie wydarzeń tegorocznej edycji imprezy. Miałem okazję widzieć Szwedów kilka lat temu w nieco dziwnym składzie na mocno improwizowanych gigu, ale ich nieobecność na niedawnej trasie u boku Orchid mocno mnie rozczarowała. Występ zespołu na Hellfest także przez jakiś czas stał pod znakiem zapytania, ale tym razem jednak się udało. Zabawnie ubrany bębniarz zasiadł za zestawem, nadgryzł przyniesionego ze sobą banana, w resztę owocu wbił kadzidełka.... i rozpoczęli. Całkiem odważnie, bo od najdłuższego, zamykającego ostatni album "Dead End". I właśnie na promocji "Legend" skoncentrował się Witchcraft, a materiał z tego albumu zdecydowanie zdominował setlistę. Poza "Dead End" (w lekko zmienionej aranżacji) usłyszeliśmy zatem "Deconstruction", "Flag of Fate", "It's Not Because of You", "An Alternative To Freedom" "White Light Suicide" oraz "Ghost House". Ze starszych rzeczy, zapamiętałem "Wooden Cross (I Can't Wake the Dead)" i "No Angel or Demon". Nowy skład kapeli sprawdził się doskonale, a Magnus Pelander, po zrzuceniu z siebie gitarowych obowiązków i skoncentrowaniu się tylko na śpiewie, bez trudu udowodnił, że jest jednym z najlepszych wokalistów na retro rockowej scenie. Inna sprawa, że gra na instrumencie podczas koncertu narzuca jakiś sposób zachowania na scenie. Pelander pozbawiony tego atrybutu chyba nie do końca czuł się pewnie, robiąc na przykład skłony i inne dziwne ruchy. Niemniej, rewelacyjny koncert, choć bardzo, ale to bardzo za krótki.



Czas nieco ochłonąć przy koncercie rzeźników z Sinister. Holendrzy nie mieli łatwego zadania, bowiem w tym samym czasie ogromny tłum obserwował koncert Down na dużej scenie. W Altarze było więc nieco luźniej, ale zespół, w którym z pierwotnego składu ostał się już tylko wokalista Aad Kloosterwaard, dał radę, grając solidny set, choć bez fajerwerków, który - nie da się ukryć - skonstruowany był z bliźniaczo podobnych do siebie kawałków.



Karma to Burn pojawiła się na scenie w dwuosobowym składzie i zdecydowanie nie był to dobry koncert. Nie wiem, z czego wynikła absencja basisty Richa Mullinsa, ale instrumentalna muzyka zespołu kompletnie nie nadaje się do prezentowania wyłącznie przy użyciu bębnów i gitary. Wiało nudą i nieciekawym brzmieniem....

... więc szybko przenoszę się do Temple, gdzie - dla odmiany - bardzo pozytywnie zaskoczył mnie Rotting Christ, promujący najnowszy album "Kata Ton Daimona Eaytoy". W przeciwieństwie do tego, co jeszcze parę lat temu Grecy prezentowali na koncertach, tym razem bardzo umiejętnie połączyli dominujący na ich albumach symfoniczny, podlany gęstym sosem patosu metal, z mocniejszymi elementami. Zespół w równie wiarygodny sposób sięgnął po starsze hity w rodzaju "King of a Stellar War", jak i nowszy, podniosły i pompatyczny materiał, a nawet galopujący cover Thou Art Lord "Societas Satanas". W Sakisie żarzy się jeszcze prawdziwie metalowa dusza...

... czego nie mogę niestety powiedzieć o Amorphis. Kontakt z ich muzyką straciłem lata temu, ale w końcu wystarczyło zrobić tylko kilka kroków w kierunku drugiej sceny, żeby sprawdzić formę Finów. Zdaję sobie sprawę, że miłośnikom melodyjnego metalu aktualne oblicze formacji może przypaść do gustu, i chyba tylko oni byliby w stanie bezpiecznie przyjąć potężną dawkę lukru i słodyczy serwowanych ze sceny. Moim zdaniem, takie kawałki, jak "Sampo" czy "Silver Bride" po prostu nie nadają się do słuchania. Czas na spacer.



Red Fang to koncertowa ekstraklasa. Żywiołowością, przebojowością i czystą energią bijącą ze sceny kasują 99% współczesnych rockowych zespołów, wliczając w to największe gwiazdy gatunku. To Red Fang powinni grać na wielkich scenach, bo mają wszelkie atuty, by ożywić dowolnie liczną publiczność. Muzyczny biznes zwykle jednak nie bywa sprawiedliwy i Amerykanie muszą zadowolić się mniejszymi obiektami. Zresztą, może to i dobrze, bo na razie nic nie wskazuje, żeby Red Fang zamierzał spuszczać z tonu i wdzięczyć się w stronę alternatywnych pulowerów. Świadczą o tym m.in.  brzmiące bardzo mocno nowe kawałki, w tym "Crows in Swine", zagrane tego wieczoru. Poza tym, set uzupełniły świetnie znane przeboje, jak np. "Into the Eye", "Malverde", "Hank Is Dead", "Prehistoric Dog", "Wires", "Number Thirteen" czy "Good to Die", które sprawiły, że publika w Valley szalała w amoku. Jak zwykle - rewelacja!



Od wielu już lat nie mam okazji zobaczyć My Dying Bride na klubowym koncercie, na razie więc raz na jakiś czas muszą mi wystarczać gigi na festiwalach. Nie odpuszczam żadnej okazji, mam bowiem do Brytyjczyków ogromny sentyment, podtrzymywany zawsze udanymi występami. Tym razem, ekipa Aarona Stainthorpe'a również stanęła na wysokości zdania. Formacja rozpoczęła od "Kneel Till Doomsday" z ostatniej płyty, a dalej można było usłyszeć między innymi "She Is the Dark", "The Raven and the Rose", "A Kiss to Remember", a nawet "The Whore, The Cook and The Mother" z najbardziej kontrowersyjnego albumu "34.788%... Complete". Aaron, jak zwykle, w bardzo teatralny sposób podkreślał liryczną wymowę utworów, ale przede wszystkim wciąż doskonale radzi sobie z firmowym śpiewem, równie łatwo i płynnie przechodząc w growling. Świetny koncert, który, jak zawsze, pozostawił niedosyt, bo kapela musiała zmieścić się w festiwalowym czasie.



Mogłoby się wydawać, że Candlemass został ustawiony przez organizatorów na przegranej pozycji, ponieważ ich gig pokrywał się z największymi gwiazdami imprezy, czyli Kiss. Choć Kiss występował już na Hellfest w 2010 roku, Clisson ponownie przeżyło istny najazd miłośników tej formacji, którzy parkowali samochody wzdłuż dróg dojazdowych na kilka kilometrów przed terenem festu, zastawiając każdy centymetr chodników, wysepek, rond i wszelkiej innej wolnej przestrzeni publicznej. Na szczęście okazało się, że fani szwedzkich weteranów czuwają i w Altarze zjawiła się ich całkiem liczna reprezentacja. Myślę, że nikt z nich nie był zawiedziony.

Candlemass, który według zapowiedzi zakończył już studyjną działalność rewelacyjnym, przesyconym atmosferą nieuchronnie upływającego czasu, albumem "Psalms for the Dead", na szczęście wciąż koncertuje. Po zwolnieniu wokalisty Roberta Lowe, jego rolę pełni Mats Levén, znany z Krux czy Therion, i właśnie jego można było zobaczyć w szeregach zespołu. Nie dość, że Levén prezentuje nieco bardziej heavymetalową manierę niż jego poprzednicy, to jeszcze jest frontmanem niezwykle żywiołowym. W znaczący sposób wpłynęło to na prezencję formacji, która wyglądała, jakby w pełni udzielał się jej entuzjazm nowego gardłowego. Mało tego, Levén idealnie wkomponował się w zespół (co zresztą nie powinno dziwić nikogo, kto słyszał zawarte na "Doomology" wersje demo kompozycji z płyty "King of the Grey Islands" w wykonaniu Levéna) i okazał się koncertowo zdecydowanie lepszym wokalistą niż Lowe (przy całym szacunku dla wkładu tego ostatniego w trzy ostatnie krążki Candlemass). W przemeblowanej setliście, skoncentrowanej na najnowszym materiale, znalazły się między innymi także starsze utwory "Bewitched" i "Dark Reflections", właściwie nie wykonywane na żywo przez Lowe. A skoro Szwedzi promowali ostatni krążek, na którym bardzo dużą rolę odgrywają klawisze, w składzie pojawił się również Per Wiberg, który niestety nie pokazał wszystkiego, na co go stać. Jego instrument brzmiał zbyt cicho i to właściwie jedyny zarzut (poza oczywiście - podobnie jak w przypadku My Dying Bride - czasem trwania występu), jaki mam w związku z tym znakomitym koncertem.

Setlista: Prophet / Bewitched / Dark Reflections / Waterwitch / At the Gallows End / Emperor of the Void / Psalms for the Dead / Black as Time / Solitude



Niedziela 23 czerwca


Niedzielę rozpoczynamy od występu My Sleeping Karma. Być może hipnotyczne, instrumentalne dźwięki kapeli lepiej sprawdziłyby się na zakończenie, nie na sam początek dnia, ale to nie ma większego znaczenia. Niemcy świetnie zaprezentowali się na małej scenie tegorocznego Desertfest i pomimo wczesnej pory równie dobrze poradzili sobie w Valley, gdzie zostali bardzo ciepło przyjęci przez zebraną w namiocie publiczność.



Od czasów, gdy ostatni raz widziałem Graveyard na żywo, zespół zdecydowanie nabrał większej pewności siebie. Nic dziwnego, skoro od tamtego czasu Szwedzi wydali dwa znakomite albumy i okrzepli koncertowo. Wprawdzie trudno mówić w ich przypadku o jakiejś wybitnej koncertowej charyzmie, przemówieniach i wdzięczeniu się do tłumu czy innych elementach pozamuzycznego show - to nie ten typ bandu. Zniknęli gdzieś za to nieco wystraszeni i stremowani grajkowie, a ich miejsce zajęli świadomi swych umiejętności i swojej wartości muzycy. Co ciekawe, Graveyard pokazał tego dnia inne oblicze, grając bardzo mocno, agresywnym brzmieniem przykrywając niuanse i finezję albumów. W takim repertuarze Joakim Nilsson radzi sobie lepiej, co było słychać podczas balladowego "Slow Motion Countdown", którego najbardziej ryzykowne fragmenty zostały przez niego zaśpiewane znacznie bezpieczniej. Prócz "Slow Motion Countdown" najnowszy album "Lights Out" reprezentowały także m.in. otwierający set "An Industry of Murder" z dźwiękiem syreny alarmowej na początku, "Seven Seven", znakomity "Endless Night" i, o ile mnie pamięć nie myli, "Goliath". Nie mogło obejść się i bez starszych rzeczy, tj.: "Hisingen Blues", "Ain't Fit to Live Here", "Buying Truth (Tack & Förlat)", "Thin Line" czy "Evil Ways".



Zmiana klimatu o 180 stopni, przy szalonych dźwiękach Pig Destroyer. Grindcore'owa nawałnica przetoczyła się przez Altar, mocno poniewierając publiką. Ekipa Scotta Hulla udowadnia nie tylko, że doskonale daje sobie radę bez basisty, ale także, że można grać ten gatunek z głową, a nawet pewną dawką chwytliwości. Oczywiście, wszystko w granicach rozsądku, mówimy przecież o grindcore.



Spiritual Beggars to jedna z tych ekip, której nie miałem wcześniej okazji usłyszeć na żywo. Wolałbym wprawdzie zobaczyć za mikrofonem JB, ponieważ heavymetalowa maniera Apollo Papathanasio nie do końca mi pasuje, ale w gruncie rzeczy nie ma powodów do narzekań, bowiem gig okazał się całkiem udany. Oczywiście, Spiritual Beggars to zespół Michaela Amotta, który, zwłaszcza w momentach solowych popisów, nie daje nam o tym zapomnieć, jednak ogólnie rzecz biorąc kapela prezentuje się jako całkiem zgrabny kolektyw. Tym razem, więcej niż w Candlemass miał do pokazania Per Wiberg, a Ludwig Witt oraz Sharlee D'Angelo to przecież klasa sama w sobie. Jak zawsze w przypadku występów Szwedów, nie zabrakło wokalnego angażowania publiczności przez frontmana oraz prezentacji muzyków w trakcie "Blind Mountain" a także tradycyjnego zakończenia w postaci "Euphoria".



Ostatni dzień każdego podobnego muzycznego maratonu nieuchronnie przynieść musi narastające zmęczenie, i tym razem kryzys dopadł mnie na koncercie The Sword. Po kilku pierwszych kawałkach zacząłem zasypiać na stojąco, odzyskując świadomość tylko w tych momentach, gdy zespół grał utwory z mojego ulubionego albumu pt. "Warp Riders". Nie było ich zbyt wiele, bo Amerykanie promowali najnowszy krążek "Apocryphon", niestety znacznie słabszy niż wcześniejsze płyty. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło, bowiem ów reset pozwolił mi dotrwać w dobrej kondycji do głównego wydarzenia tego dnia, które szczęśliwym zrządzeniem losu zadziało się znacznie wcześniej niż pierwotnie założyli to organizatorzy imprezy.



Najpierw jednak drugi (podczas tej edycji Hellfestu), nieplanowany i bardzo nietypowy, bo złożony w większości z coverów gig Down, którzy zastąpili Clutch, zmuszonych do odwołania trasy. Dzień wcześniej Amerykanie wystąpili na dużej scenie, a tym razem zawitali do Valley i wydaje się, że bliższa interakcja z publicznością zadziałała na ich korzyść. Sporo działo się na scenie, muzycy zamieniali się instrumentami i dzielili obowiązkami wokalnymi, na chwilę wpadł Jason Newsted ("Clean My Wounds"), a w kawałkach Corrosion of Conformity obowiązki gitarzysty przejął jeden z technicznych. Phil Anselmo, narzekając na zdarte gardło, zaśpiewał w dwóch pierwszych kawałkach z repertuaru Down. Później przyszedł czas na dwa covery Eyehategod. Jimmy Bower zamienił perkusję na gitarę, Pepper Keenan chwycił za bas, w "Sisterfucker (Part I)" na drugiej gitarze zagrał Anselmo, a wokalem zajęła się jego partnerka Kate. "High Rate Extinction" i "Conquering" to już numery Crowbar, w których, co oczywiste, rolę wokalisty przejął Kirk Windstein. W kolejnych kawałkach, tym razem z repertuaru Corrosion of Conformity, zaśpiewał Pepper Keenan, w końcówce setu ustępując Anselmo. Całość zwieńczył kilkudziesięciosekundowy fragment "Walk" Pantery, który bardzo żywiołowo reagującą przez cały koncert publiczność doprowadził wręcz do amoku.



Ostatnim zespołem na dużej scenie miał być Danzig, koncertujący po Europie razem z Doylem, byłym gitarzystą Misfits. Pierwotnie jego show zaplanowano na kwadrans przed pierwszą w nocy, okazało się jednak, że Danzig i Ghost zamienili się miejscami. Hellfest zakończyli w związku z tym zamaskowani podopieczni Papy Emeritusa II, natomiast Glenn z ekipą wystąpili trzy godziny wcześniej w Valley. Organizatorzy nie ujawnili powodu zamiany, jednak z jednego z wywiadów, których Doyle udzielił podczas festiwalu wynika, że Amerykanie chcieli zagrać wcześniej, by w spokoju zdążyć na wyprzedany gig w Londynie, zaplanowany na kolejny dzień. Nie powiem, żeby takie przesunięcie w grafiku szczególnie mnie zmartwiło. Miałem wprawdzie w planach spotkanie z Ghost po raz trzeci, ale znacznie ważniejszy był dla mnie występ Danzig, który mogłem zobaczyć, zanim padłbym ze zmęczenia.

Po intro z "Black Aria", zespół rozpoczął od "SkinCarver". Był to najmłodszy utwór zaprezentowany tego wieczoru, bowiem Danzig skupił się na najstarszym materiale, grając cztery kawałki z debiutu, balladkę "Blood And Tears" z "Lucifuge" oraz dwie kompozycje z "How the Gods Kill". Oczywiście punktem programu, na który czekało wielu zgromadzonych, był podzielony na dwie części set Misfits, podczas którego na scenie pojawił się Doyle. Monstrualny i napakowany, ucharakteryzowany jak na ex-muzyka Misfits przystało, gitarzysta widowiskowo i zawzięcie okładał pięścią gitarę oraz wielkimi susami nieustannie przemierzał scenę. Było na co popatrzeć i czego posłuchać, bo nie zabrakło m.in. "Death Comes Ripping", "Skulls", "Last Caress", "Bullet" czy - na sam koniec - "Die, Die My Darling".

Choć Danzigowi wyraźnie przybyło nie tylko lat, ale i kilogramów, jego zachowanie na scenie jest wciąż odpowiednio żywiołowe. Większe obawy budziła we mnie forma wokalna frontmana, którego głos na kilku ostatnich płytach jest zdarty jak piętnastoletnie opony. Tymczasem okazuje się, że Glenn na żywo wciąż daje radę. Nie ‘wyciąga’ rzecz jasna wszystkiego, ale śpiewa bardzo przyzwoicie, powiedziałbym wręcz, że zaskakująco przyzwoicie. Między innymi właśnie dzięki temu ani przez chwilę nie można było odnieść wrażenia, że jest to wymuszony gig człowieka, który zamiast miotać się po scenie, powinien spędzać emeryturę przed kominkiem. Świetne zwieńczenie kolejnej edycji Hellfestu.

Tracklista: SkinCarver / Twist of Cain / Am I Demon / Blood and Tears / Do You Wear the Mark / Dirty Black Summer / Death Comes Ripping / Vampira / I Turned Into a Martian / Skulls / Astro Zombies / Last Caress / Not of This World / Mother / Bullet / Die, Die My Darling



Na zakończenie... nie będzie zakończenia, bo tekst jest już wystarczająco długi. Można tylko dodać, że po wizycie na Hellfest, dla wszystkich, którzy umiłowali sobie ciężkie dźwięki, nic już nie będzie takie samo. Warto przekonać się o tym samemu, o ile tylko jesteście gotowi poddać się nieuleczalnie uzależniającemu wpływowi tej imprezy...

Tekst: Szymon Kubicki
Foto: Małgorzata Napiórkowska-Kubicka