Paradise Lost - 19.10.2012 - Warszawa
Rozczarowujący, sierpniowy występ Paradise Lost na Brutal Assault 2012 nie nastrajał pozytywnie przed klubowym koncertem Brytyjczyków; na szczęście gig w Progresji okazał się całkiem udany.
Wieczór rozpoczął, punktualnie co do minuty (podwójne brawa dla organizatorów, za brak dodatkowych męczących supportów - również) Soen, to jest ekipa dowodzona przez Martina Lopeza, byłego perkusistę Opeth. Formacja ta jest, zupełnie na wyrost, określana mianem supergrupy, tym bardziej, że w koncertowym line-up'ie, wbrew temu, co anonsowali organizatorzy, zabrakło najjaśniejszej gwiazdy - basisty Steve'a DiGiorgio. W gruncie rzeczy, nie powinno to dziwić, DiGiorgio jest dziś bowiem przede wszystkim muzykiem sesyjnym, który firmuje zwykle tylko płyty studyjne tego rodzaju projektów, i który nie ma pewnie czasu ani ochoty tłuc się później tygodniami po mniej lub bardziej podrzędnych klubach. Soen zaprezentował się w związku z tym dokładnie w tym samym składzie, jak nieco ponad miesiąc wcześniej na Ino-Rock Festiwal w Inowrocławiu, czyli z Christianem Andolfem, szarpiącym pięć strun swoich basówek.
Sekcja rytmiczna odgrywa w twórczości tego zespołu kluczową rolę. Słychać to na debiutanckim, nie do końca zresztą udanym "Cognitive", słychać było także i na koncercie. Grający palcami Andolf wywiązał się ze swego zadania bez zarzutu; jego partie to bez wątpienia jeden z jaśniejszych punktów występu Soen. Generalnie, zarówno instrumentalistom, jak i dobrze radzącemu sobie za mikrofonem Joelowi Ekelöfowi trudno cokolwiek zarzucić, jednak gig cechowało, podobnie jak na płycie, wyraźne stylistyczne niezdecydowanie. Kapela stoi w rozkroku między prog-metalem, inspirowanym Toolem, opartym na mocnej pracy sekcji rytmicznej, a lirycznym klimaceniem (czy może raczej smęceniem...). Pomimo fajnych momentów, zwłaszcza z wykorzystaniem dodatkowych instrumentów perkusyjnych (tutaj pomagał również klawiszowiec) oraz bardzo sporadycznego mocniejszego uderzenia, większa część kompozycji zespołu rozmywała się w atmosferycznym sosie. Taki pomysł na twórczość nie jest z pewnością niczym złym, jednak w przypadku Soen nie zawsze zdaje egzamin. Podobnie, ale znacznie lepiej, grał swego czasu Dead Soul Tribe. Niestety do takiego poziomu ekipie Lopeza jeszcze sporo brakuje.
Tak jak wspomniałem, koncert Paradise Lost na Brutal Assault AD 2012 pozostawił u mnie raczej mieszane odczucia, szybko jednak okazało się, że mniejsza klubowa przestrzeń zadziałała na korzyść Anglików i nawet słabsze kawałki zabrzmiały tu lepiej niż w sierpniu. Niestety, nie było idealnie, nie tylko z powodu dyspozycji wokalnej Nicka Holmesa. To, że Holmes na żywo nigdy nie daje rady choćby zbliżyć się do swych studyjnych dokonań, od dawna nie jest tajemnicą. Najbardziej rozpoznawalna twarz zespołu jest jednocześnie jego największym hamulcowym, i w sferze gdybania pozostaje kwestia, gdzie Paradise Lost byłby dzisiaj, gdyby jego frontman naprawdę potrafił śpiewać. Na szczęście, Nick ma świadomość własnych ograniczeń i niemal przez cały gig nie wykraczał poza wąski zakres swych wokalnych możliwości. Wszystko jedno, czy akurat trafiło na "Pity The Sadness" (zapomnijcie o growlingu), czy na którąś z nowszych kompozycji, Holmes starał się nie szarżować, jednak gdy tylko na chwilę zdarzyło mu się zapomnieć, od fałszy aż bolały zęby.
Większym rozczarowaniem było jednak brzmienie, a konkretnie zbyt mocno wysunięta do przodu, dziwnie dudniąca perkusja, która przez większość koncertu dominowała nad resztą instrumentów. Rozumiem, że za zestawem siedział Adrian Erlandsson, preferujący mocniejsze uderzenie, jednak potężna podwójna stopa w niemal popowym hicie "Soul Courageous" to po prostu kuriozum. Bębny nigdy nie odgrywały dominującej roli w twórczości Paradise Lost, tutaj pierwszeństwo zawsze należało się gitarze Gregora Mackintosha, twórcy charakterystycznego soundu tej formacji. Niestety, tym razem gitara zginęła gdzieś w tle.
Setlista koncertu, niezmienna podczas całej europejskiej trasy, powielała niemal w całości tę z tegorocznego BA (niemal, bo niestety z niezrozumiałych dla mnie powodów wypadł "Forever Failure"). Oczywiście, zestaw kawałków został rozszerzony do pełnego półtoragodzinnego występu. Ostał się słabiutki "Erased" i niespecjalnie udany "Praise Lamented Shade", nie wiedzieć czemu w sekcji bisów znalazły się również "Fear of Impending Hell" oraz "Faith Divides Us - Death Unites Us". Szczęśliwie, starszych fanów ucieszył nie tylko wspomniany już "Pity The Sadness", ale też "As I Die" (którego nie mogło przecież zabraknąć), "Enchantment", nieśmiertelny "Embers Fire" czy mocna reprezentacja "One Second" w postaci "Soul Courageous", utworu tytułowego oraz zagranego na zakończenie "Say Just Words". Choć formalnie kapela promowała ostatni "Tragic Idol", zagrała z tego materiału tylko cztery kawałki, zdając sobie pewnie dobrze sprawę z tego, że publika pragnie staroci; wyraźnie potwierdzały to zresztą jej reakcje. Podsumowując, udany koncert. Może bez szału, ale i bez szczególnego rozczarowania.
Setlista:
Intro (Desolate)
Widow
Honesty in Death
Erased
Enchantment
Soul Courageous
In This We Dwell
Praise Lamented Shade
Pity the Sadness
As I Die
One Second
Tragic Idol
The Enemy
Embers Fire
Fear of Impending Hell
Faith Divides Us - Death Unites Us
Say Just Words
Zdjęcia i video: Szymon Kubicki
Tekst: Szymon Kubicki