"Heaven Is Gone" to nie do końca nowy materiał i pewnie większość zainteresowanych zapoznała się z nim już, korzystając z dobrodziejstw największej darmowej muzycznej wypożyczalni, zwanej potocznie Internetem.
Krążek miał swą premierę w Stanach w kwietniu 2009; ukazał się tam nakładem wytwórni należącej do Vinnie Paula Abbott'a z Pantery. Mieszkańcy Starego Kontynentu musieli natomiast czekać na to wydarzenie aż do listopada 2010, kiedy to long ukazał się via Napalm Records.
Tak dziwna zwłoka mogłaby wydawać się niezrozumiała, biorąc po uwagę fakt, że za Seventh Void stoją Kenny Hickey i Johnny Kelly. Pierwszy grał na gitarze, drugi zaś bębnił w Type O Negative. Przestaje jednak dziwić po zapoznaniu się z muzyką, którą sprokurowali obydwaj panowie. Okazuje się, że ci, klasowi przecież, muzycy najlepiej sprawdzali się w ekipie pod wodzą Steele’a; pod własnym szyldem wydali zaś tylko ciężkostrawny, całkowicie przeciętny materiał.
Problem nie leży w tym, że "Heaven Is Gone" nie przypomina dokonań Negatywów. To dobrze, że kapela nie poszła na łatwiznę i spróbowała stworzyć coś własnego. Nigdy nie rozumiałem sensu powoływania do życia nowych, pobocznych projektów, które brzmiały dokładnie tak samo jak główny zespół. Panowie Hickney i Kelly postanowili nagrać płytę ciężką, surową i korzennie rockową, wprost nawiązującą do Black Sabbath (czy może raczej do klimatów solowego albumu Iommi'ego z roku 2000). Zapomnijcie o balladach (no chyba, że uznać za taką kończący materiał "Last Walk In The Light"), klawiszach czy tekstach o niespełnionej miłości i nieustannym pragnieniu śmierci.
I bardzo dobrze; niestety nie zadziałało to tak, jak powinno. Nieprzypadkowo w USA materiałem tym zajął się Abbott. "Heaven Is Gone" można by spokojnie wrzucić do tego samego worka, co twórczość Damageplan, Hellyeah czy wielu innych, rockowych bandów zza Wielkiej Wody. Także tych, w których po śmierci Pantery udziela/udzielał się Anselmo, z Down na czele (wiem, wiem, Down to kult, ale ja mam to w dupie). Nie dlatego, że Seventh Void jest do nich podobny stylistycznie; chodzi mi o tę wyczuwalną na kilometr swoistą 'amerykańskość'. Rozumiem przez to muzę pod każdym względem poprawną, ale przede wszystkim toporną, klockowatą, bez duszy, feelingu, polotu, której naturalnym miejscem jest supermarketowy koszyk z krążkami sprzedawanymi na wagę. Co ciekawe, cechę tę można przypisać nie tylko licznym amerykańskim, rockowym zespołom, ale i (a może nawet przede wszystkim) deathmetalowym kapelom, którym ktoś zapomniał powiedzieć, że muzyka to coś więcej niż tylko zapieprzanie po gryfie i sto zmian rytmu na sekundę.
Wracając do Seventh Void, "Heaven Is Gone" jest nie tylko toporny, ale też wypełniony całkowicie nierozróżnialnymi kawałkami, niemal w komplecie stworzonymi wg tego samego schematu. Jednym uchem wpadają, drugim wypadają. Nie zadziałały elementy, które w wydaniu Hickney’a i Kelly’ego tak świetnie pasowały do ToN. Riffy tylko chwilami dorównują jakością tym, które wypełniają krążki Negatywów. Trafiły one akurat na początek albumu, co tylko pogłębiło uczucie, że im dalej w las, tym ciemniej i straszniej. Jednym z niewielu przykładów naprawdę dobrej roboty jest na przykład "The End Of All Time". Niestety, to samotny utwór-jedynak, w okrutny sposób pozbawiony rodzeństwa. Specyficzna maniera wokalna Hickey’a, która kiedyś tak znakomicie uzupełniała głęboki jak piekło baryton Steele’a, w samodzielnym wydaniu nie zdaje egzaminu; na zmianę irytuje i męczy. Niestety, to całkowicie zbędna płyta. Nie mogę w tym miejscu powstrzymać się od przywołania klasyka: ’tym razem się nie udało, ale następnym razem... też się nie uda’. Amen.
Szymon Kubicki