Live at the Hollywood Palladium
Gatunek: Rock i punk
Po wydaniu Stonesowego „Dirty Work” (1986) w najstarszym małżeństwie rock’n’rolla zapanowały ciche dni.
Mick Jagger pragnął stadionów i blichtru, Keith Richards natomiast surowej naturalności i artystycznej swobody. Jako że nie mogli dość do konsensusu, rzucili The Rolling Stones w kąt jak starą zabawkę i postanowili popracować nad solowymi karierami. Jagger dość szybko wydał „Primitive Cool” (1987), a Richards zadebiutował solowo „Talk Is Cheap” (1988) czemu towarzyszyła trasa koncertowa. Historia wie jednak, że nazwa The Rolling Stones nie lubi próżni, więc niedługo później Mick i Keith spotkali się w studio, by nagrać ciepło przyjęty album „Steel Wheels” (1988) – ostatni krążek z Billem Wymanem na basie.
Po trasie „Steel Wheels” w obozie Stonesów ponownie pojawiły się niesnaski - już tak to bywa w długowiecznych związkach, i zespół na kilka następnych lat schowano do szafy. To była idealna okazja do popracowania nad solowymi karierami. Nim Keith Richards skomponował wreszcie materiał na drugi solowy album „Main Offender” (1992), wygrzebał z szuflady zapis koncertu, który odbył się 15 grudnia 1988 w Los Angeles w teatrze Hollywood Palladium. Występ był częścią trasy promującej „Talk Is Cheap”, podczas której Richardsowi towarzyszył jego zespół The X-Pensive Winos. Koncertowy krążek „Live at the Hollywood Palladium” ukazał się 10 grudnia 1991 roku, a niemal trzydzieści lat później postanowiono go odświeżyć wizualnie, zremasterować i przypomnieć słuchaczom.
Na koncercie z Los Angeles zagrano niemal całą setlistę z „Talk Is Cheap” (pominięto tylko „You Don't Move Me” i „It Means a Lot”) uzupełnioną o kilka numerów wcześniej znanych z repertuaru Rolling Stones: „Too Rude” (z „Dirty Work”), „Time Is on My Side” oraz „Happy” (z „Exile on Main St.”) i „Connection” (z „Between the Buttons”).
Osłuchując „Live at the Hollywood Palladium” dostaje się to, czego można się było spodziewać po hołdującemu naturalności, swobodzie i wykonawczemu luzowi Richardsie. Jest na albumie dużo spontaniczności, dowcipkowania, a wreszcie i technicznych niedoskonałości, włączając w to głos Richardsa, który nigdy nie był przecież wielkim wokalistą. Tu jednak fałsze czy minięcia się z melodią wcale nie przeszkadzają, wręcz przeciwnie, tworzą rockową surowość występu, knajpiany klimat, gdzie przy piwku gra sobie paru kolesi.
Świetne są te momenty, gdy żywiołowymi solówkami odzywa się gitara Richardsa („How I Wish”, zaśpiewany przez Sarah Dash blues „Time Is On My Side”). Trudno nie rozbujać się przy bluesie z saksofonem Bobby’ego Keysa i pianinem Ivana Neville’a „I Could Have Stood You Up”. I konia z rzędem temu, kto nie poczuje jak z głośników ulatnia się zapach marihuany przy „Too Rude”. W Hollywood Palladium Keith Richards i The X-Pensive Winos pokazali jak powinno się grać rock, rock’n’roll i blues.
To co nie do końca przekonuje, to brzmienie występu: zbyt płaskie, trochę jakby za mocno ściśnięte, brakuje przestrzeni. Instrumenty nie wychylają się na pierwszy plan, nie ma tu dynamiki w poruszaniu się instrumentów w miksie. Odnosi się wrażenie, że zamiast w kotle dziania się, w żywiole scenicznego występu, słuchacz stoi gdzieś na końcu sali i obserwuje wszystko z bezpiecznej odległości. Ale tak: brudek, chropowatość, naturalność i spontaniczność to cechy „Live at the Hollywood Palladium”. Po prostu fajny rockowy koncert.