Zdaje się, że Holendrzy z Dewolff są potwornie pewni siebie. Do tego stopnia, że postanowili w drodze pomiędzy kolejnymi koncertami nagrać album za mniej niż pięćdziesiąt dolców, który na dodatek brzmi jakby wart był milion…
A przynajmniej tak rozgłaszają z okładki najnowszego, siódmego już studyjnego krążka „Tascama Tapes”, płyty dowodzącej, że Dewolff są na takim etapie kariery, że wszystko już im wolno… A przynajmniej tak im się wydaje.
Nie tak dawno pisałem o ich poprzednim studyjniaku „Thrust”, a później rozpływałem się w zachwytach nad koncertowym „Live & Outta Sight II”, krążkiem nagranym w oldskulowym stylu, a wspominam o tym dlatego, że „Tascama Tapes” to również materiał, który spokojnie mógłby ukazać się na przełomie lat '60 i '70: tak brzmi pod względem technicznym, czerpie z klasycznych estetyk tamtego okresu i ma w sobie ten pierwiastek szaleństwa – taki jaki tlił się oczach Beatlesów gdy nagrywali „Sierżanta Pieprza”, członków Pink Floyd gdy Nick Mason smażył jajka sadzone na „Atom Heart Mother” czy Queenów pracujących jak w laboratorium szalonego naukowca nad płytowym debiutem. Chodzi o formalne eksperymenty, w których zatopili się również i muzycy Dewolff, o tę radość z kombinowania i poszukiwania czegoś nowego z miną dumnych eksploratorów.
I akurat w tym przypadku to nic, że na tych wszystkich skokach stylistycznych czy zabawach z brzmieniem krążek traci na spójności. Nawet mimo tego, że jest połatany jak potwór Frankensteina to słucha się go po prostu bajecznie dobrze. Może dlatego, że muzycy Dewolff mają w żyłach rocka lat '60 i '70, może dlatego, że są tu tak dobre melodie i pomysły, że gitary serwują przepiękne motywy (frazy z mocnego R&B „It Aint Easy”), może właśnie przez to wszystko słuchacza przestaje interesować całościowy obraz „Tascama Tapes”.
Ten krążek jest przede wszystkim przebojowy, kolorowy, fantastycznie zagrany i multigatunkowy. Radosny funk w parze z bluesem (w „Life in a Fish Tank” jest harmonijka!), rock’n’roll flirtuje z gospel, rozdzierający soul łączy się z beztroskim folkiem, motorycznym R&B i narkotyczną psychodelią. Jest zarówno żwawy bit, jak i angażująca ballada (pachnące southern „Rain” i przejmujący „Am I Losing My Mind”). Wszystko to utrzymane w duchu smakowitego brzmienia przełomu lat '60 i '70, przez co krążek zdaje się być zagubionym wędrowcem w czasie przybyłym do nas sprzed pięćdziesięciu laty.
Wielkim plusem jest też naturalność tego materiału, jego prostota. Trochę jak na „Curtains” Johna Frusciante. Nie przeszkadza to jednak popisywać się Pablo van de Poelowi fajnymi gitarowymi zagrywkami (frazy w „Made it to 27” czy „Love is Such a Waste” są cudne) i tworzyć pełne energii linie wokalne. Ta muzyka jest rozrywkowa, świeża, radosna i tryskająca mocą – posłuchajcie „Life in a Fish Tank”, „It Ain’t Easy”, „Let it Fly” czy ”Blood Meridian II”. Zupełnie jakby nagrana dla zabawy oraz zgrywy i może w istocie tak było.
Jak dla mnie „Tascama Tapes” to świetna płyta, kolejna w dorobku Holendrów, chociaż trochę szkoda tych Hammondów Robina Piso, które zawsze w Dewolff odgrywały tak istotną rolę, tymczasem na „Tascama Tapes” nie ma ich wcale.