O holenderskim DeWolff mówi się coraz więcej. Nawet w naszym kraju, wyjątkowo nieprzychylnym młodym zespołom, o których nie rozgłasza się w telewizji, nie jest to już band anonimowy.
Poprzedni krążek tria "Roux-Ga-Roux" (2016) wpadł w ucho kilku muzycznym redaktorom, którzy postanowili postawić na Holendrów. I dobrze, bo takiego grania nigdy dość, szczególnie tym, którzy wciąż wzdychają do największych rockowych kapel lat '70. DeWolff to cudowna reminiscencja tamtej epoki, a i sami muzycy, choćby z wyglądu, zdają się być zbłąkanymi podróżnikami w czasie przybyłymi z momentu dziejów, gdzie LSD można było kupić w każdym kiosku.
Kapela w swojej twórczości dość mocno bluesuje i psychodelizuje, ale szósty album "Thrust" przenosi słuchacza przede wszystkim w kalifornijskie klimaty balladek The Eagles ("Freeway Flight", "Outta Step & Ill at Ease"), southern-rockowe szaleństwa spod znaku Lynyrd Skynyrd ("Double Crossing Man", "Tragedy? Not Today"), ale całkiem udanie serwuje też soczyste hard rocki ("Deceit & Woo"). Momentami, gdy więcej miejsca dostają organy, DeWolff zdają się być dziedzicami spuścizny Uriah Heep (w "Once in a Blue Moon" jest tak kapitalny wybuch Hammondów, że od razu na myśl nasuwa się legendarne "July Morning"), a może nawet Deep Purple.
DeWolff plusów ma wiele. Przede wszystkim stylistyka nawiązująca do lat '70, również w oldskulowym brzmieniu. Fantastycznie śpiewają organy, które spodobają się wszystkim wielbicielom Jona Lorda i Kena Hensley'a. Poza tym powiedzmy sobie szczerze, Hammondy zawsze grają świetnie. Bardzo udanie podgrywa mocno amerykańska, southernowa gitara. Pablo van de Poel potrafi jednocześnie wykrzesać naprawdę monumentalną solówkę, taką, która gdyby powstała w latach '70, dziś pewnie byłaby klasykiem na miarę "Hotelu California" albo "Sweet Home Alabama". Takich gitarowych cudeniek jest tu przynajmniej kilka!
"Thrust" to jeden z tych albumów, które powstały o jakieś 40-50 lat za późno. Gdyby krążek wydano w epoce Zeppelinów i Sabbathów, dziś pewnie uznawany byłby za jedno z najświetniejszych osiągnięć swoich czasów. Mnie ten anachronizm w niczym nie przeszkadza, wręcz cieszę się, że w mojej epoce wciąż powstaje tak rewelacyjna muzyka.