Przez te niemal dwadzieścia lat istnienia i osiem studyjnych albumów naprawdę sporo zmieniło się w poczynaniach grupy ze Skarżyska-Kamiennej.
Przede wszystkim happysad uciekli od wyświechtanej i reprezentowanej przez setki podobnych zespołów stylistyki smutnego harcerskiego rocka, w której zresztą wielu równolatków grupy wciąż gnije robiąc dobrą minę do złej gry na imprezach juwenaliopodobnych. Łukasz Cegliński nauczył się, że na gitarze można zagrać coś więcej niż cztery akordy, a Kuba Kawalec, który niegdyś śpiewał o „zarzyganych żółcią szmatach” i „tępych próbach żyletki”, dziś przekonuje, że „niepokorne dziatki na rumianą skórę tłuste klapsy zbierają„ i przywołuję ten fragment nie dla hecy, bo to nadspodziewanie dobre liryki. Kawalec potrafi opowiedzieć niezłą historię z pomocą naprawdę wybornych tekstów – można nawet powiedzieć, że stał się jednym z poetów polskiego rocka, wykańcza swoje historie specyficznym, skąpanym w nostalgii klimacie, ale nie emo, jak to bywało przy okazji „Wszystko jedno” (2004) czy „Podróże z i pod prąd” (2005). Poza tym „Rekordowe letnie lato” to już kolejny umiejętnie zaśpiewany album w dorobku happysad.
Ech początków twórczości na nowym, ósmym albumie nie ma wcale, zresztą nie ma ich już od bodaj „Jakby nie było jutra” (2014), gdy happysad dali się poprowadzić producenckiemu uchu Marcina Borsa i zaczęli eksperymentować i zabawiać się muzyką jednocześnie wyprowadzając ją na zupełnie nowy, wyższy poziom. Na „Rekordowo letnim lecie” zespół czasem dryfuje gdzieś w kierunku Myslovitz („Zanim umrzesz”), gdzie indziej łapie flow jak Kult w „Rządzie oficjalnym” wymieszany z artystami z Męskiego Grania („Od tańca”), a jeszcze w innym miejscu po swojemu interpretuje „Finlandie” Świetlików („Niepotrzebnie”). Jest dużo elektroniki i syntezatorów zbliżających delikatnie happysad do mocno stroboskopowej twórczości Bruno Schulz czy nawet ostatnich albumów Comy, choć na pewno nie są tak hipsterscy jak świta Roguckiego. Bardzo na plus soczysty, pulsujący bas Artura Telka, który nadaje dużo życia mocno nowofalowym rytmom Jarosława Dubińskiego.
Dobrych momentów jest tu dużo - motoryczny, jazz-rockowy „Musisz” z momentami organów jakby od Raya Manzarka i saksofonem Michała Bąka, czy tak doskonale zaaranżowany i rozkręcający się utworów jak zahaczający delikatnie o post-rock „Co mi po tobie”, to tylko przykłady. Happysad wyjątkowo często zbaczają z obranych stylistyk na rzecz eksperymentów, które niemal zawsze naprowadzają zespól na smakowite tropy psychodeliczne.
„Rekordowo letnie lato” to bardzo nieoczywista płyta. Nie ma tu może aż tak dużo momentów, które mogłyby album wypromować, ale jako całość robi niezwykle solidne wrażenie i jest najzwyczajniej ciekawy oraz w dobrym guście. Stonowany, spokojny, bez emocjonalnych porywów, stoicko poprowadzony. W tym jego urok. Mocna pozycja od happysad.