Frontman amerykańskiego Crobot, Brandon Yeagley, o najnowszej, czwartej już płycie w dyskografii, powiedział: „śpiewamy zdecydowanie mniej o czarodziejach i smokach, a więcej o codziennym zmaganiu się z życiem”.
Lepszej zachęty nie trzeba. Tym bardziej, że materiał trzyma naprawdę niezły poziom, a przy okazji utrzymuje złoty środek pomiędzy ciężarem a chwytliwymi momentami. Są tu zarówno grunge’owe, mielące riffy najbliższe estetyce Soundgarden, funkowy flow i groove Rage Against the Machine, ale również przebojowość Queens of the Stone Age. Mrok, garażowy brud i duchota łączą się z rześkimi powiewami w refrenach.
Instrumentalna maszyneria działa bez zarzutu, a praca pomiędzy gitarami Chrisa Bishopa i perkusją Dana Ryana robi pierwszorzędne wrażenie. Bas Jamesa Lascu brzmi soczyście i nisko, w duchu Bena Shepherda. Całość odznacza się dobrymi aranżami, tłustym brzmieniem i ciekawie poprowadzoną kompozycją. Przewagę nad bandami grającymi w podobnej estetyce buduje świetny wokal Brandona Yeagleya – pieprzny, dynamiczny, z bogatym wachlarzem pomysłów na linie wokalne. W jednym z numerów („Burn”) zagrał nawet na harmonijce, a jak wiadomo, harmonijka w zespole zawsze robi robotę, szczególnie w tak dobrych momentach jak instrumentalny fragment „Burn”.
Nic dziwnego, że istniejący od niespełna 10 lat Crobot zdobywa coraz większą popularność. Po „Welcome to Fat City” z 2016 roku „Motherbrain” to kolejny krok w rozwoju Amerykanów i trzeba zgodzić się z Yeahley’em, który mówi, że: „Ten krążek jest strawny nie tylko dla kolesi z brodami, czy lasek z jajami, jak to było w przypadku naszej muzyki dotychczas. Tego albumu może posłuchać każdy”.
Dla tych, którzy lubią połączenie hard rocka, grunge’u, groove i funk metalu będzie to bez wątpienia łakomy kąsek. Wszystko czego „Motherbain” brakuje, to jakiegoś numeru-petardy, który pociągnąłby album. Bo o ile utwory sprawiają bardzo dobre wrażenie, to jednak brakuje tego pierwiastka, który wyniósłby solidną, rzemieślniczą robotę na jeszcze wyższy poziom.