W oczekiwaniu na nowy album Slipknot, ich bodaj najwierniejsi kopiści zdecydowali, że jednorazowo, niczym niegdyś hardcore’owcy z Walls of Jericho, rezygnują z ciężkich gitar, na rzecz akustycznego, post-grunge’owego grania.
Efekt jest piorunujący i pokazujący nie tylko fenomenalny talent muzyków z Nowego Orleanu, co drogę jaką powinni dalej podążać. Z tak radiowym (a jednak wciąż alternatywnym) materiałem mogliby podbić prawdziwe tłumy.
Raptem sześć premierowych piosenek podopiecznych Rise Records spodoba się przede wszystkim wielbicielom smutku spod znaku Alice In Chains, a w najbardziej nośnych momentach, może nawet The Cranberries. Stojący za mikrofonem Elijah Witt co rusz zaskakuje swoimi partiami, a im subtelniej śpiewa, tym bardziej odnoszę wrażenie, iż to łagodne, emocjonalne oblicze nijak nie współgra z wizerunkiem kolesia, który potrafi wydrzeć się niczym młody Corey Taylor. I wiecie co? Wolę tego marzyciela, chwytającego słuchacza za serce głosem, za którym warto pójść zwiedzać mroczną, tajemniczą Luizjanę. Jednakże to nie sam frontman gra tutaj nomen omen, pierwsze skrzypce (a te też słyszymy) co towarzyszący mu koledzy, perfekcyjnie lawirujący pomiędzy popową chwytliwością, nostalgią za przepełnionymi smutkiem latami '90, czy niemal stadionowymi aspiracjami. Brzmienie „Kill The Sun”, choć bardzo intymne i doskonale sprawdzające się przede wszystkim w słuchawkach, aż prosi się o koncerty.
Z całej szóstki utworów, będących czymś na kształt indywidualnych opowieści tylko odrobinę nacechowanych ciężarem elektrycznych gitar, najbardziej odpowiadają mi kompozycje, w których dominującą rolę odgrywa bas i akompaniujące mu perkusjonalia (w elektronicznej części przypominające Nine Inch Nails „Empty”, „Acid Rain”). Jednakże chciałbym zaznaczyć, że wybieranie tylko jednego, czy dwóch utworów z całej EP nie ma sensu. „Kill The Sun” to pomimo stosunkowo luźnego charakteru, zestaw wymagających a jednocześnie bardzo relaksujących piosenek.