Pink Floyd

The Piper At The Gates Of Dawn

Gatunek: Rock i punk

Pozostałe recenzje wykonawcy Pink Floyd
Recenzje
Konrad Sebastian Morawski
2019-02-11
Pink Floyd - The Piper At The Gates Of Dawn Pink Floyd - The Piper At The Gates Of Dawn
Nasza ocena:
9 /10

Przeszło pięćdziesiąt lat, czyli dwa pokolenia, to wystarczający czas, aby wszystko zdążyło się zestarzeć. Wszystko, tylko nie muzyka. Tak jest w przypadku debiutanckiego albumu Pink Floyd zatytułowanego „The Piper At The Gates Of Dawn”, który swoją premierę miał 5 sierpnia 1967 roku.

Studenci architektury Roger Waters, Nick Mason i Richard Wright oraz sztuki Syd Barrett wydali wówczas krążek, który nawet dziś zadziwia swoim hipnotyzującym klimatem, a jego nieco już archaiczne brzmienie magnetyzuje barwną feerią zagranych dźwięków i wyśpiewanych słów. To Pink Floyd, który przeciętnemu słuchaczowi może wydać się odległy, nieprzystępny, nazbyt poetycki i oddający ducha jakichś dziwnych czasów, które nigdy się nie wydarzyły. Na tym właśnie polega kult „The Piper At The Gates Of Dawn”, który jest dziełem audio-portretującym nie tylko księcia psychodelicznego podziemia Syda Barretta, ale także wyzwolony Londyn przełomu 1966 i 1967 roku.

Dzieło było nagrywane w okresie od 21 lutego do 21 maja 1967 roku w już wtedy słynnym Abbey Road Studios. W trakcie sesji Floydzi spotkali się z The Beatles, kończącymi wówczas album „Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band”. Inny był status obu zespołów, to oczywiste. Muzycy Pink Floyd swoją działalność opierali wówczas na skromnym, wartym pięć tysięcy funtów kontrakcie zawartym z EMI, a poza tym ich czas w studio był ściśle regulowany. Tymczasem Beatlesi byli u szczytu swojej kariery i mogli pozwolić sobie na wszystko. Zderzenie dwóch światów jednak nastąpiło, choć jak dowodzi Mark Blake w książce „Prędzej świnie zaczną latać. Prawdziwa historia Pink Floyd”, autorzy „The Piper At The Gates Of Dawn” byli skromnymi, nieco podekscytowanymi widokiem Beatlesów ludźmi. Ich spotkania w Abbey Road były zresztą czymś zupełnie naturalnym aż do końca kwietnia 1967 roku, bowiem wtedy The Beatles ukończyli swój słynny album. Trudno wszak nie wyminąć się choćby na korytarzu, gdy pracuje się w tym samym budynku. Tak więc rzekome inspiracje Pink Floyd albumem „Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band” można raczej określić jako wyidealizowane, będące wynikiem działalności poszukiwaczy sensacji. To było o wiele bardziej proste, niż mówią legendy. Premierowe dzieło Pink Floyd było wszak kwaśnym, wywołującym wizje psychodelicznym tripem, takim jak ówczesne życie Syda Barretta, który był głównym autorem albumu.

Hipoteza, że „The Piper At The Gates Of Dawn” jest najlepszym albumem Pink Floyd oczywiście nie daje się obronić, ale gdy zamiast nazwy zespołu wstawimy tu Syda Barretta, to wszystko będzie się zgadzać. Psychodeliczny książę, o tych lśniących jak diament oczach, nie nagrał już później niczego lepszego. Jego albumy solowe znacząco ustępowały nagraniom Pink Floyd, będąc zresztą tylko we fragmentach atrakcyjnymi. Pod warunkiem oczywiście, że ktoś lubi w zasadzie rocka poetyckiego z wpływami paranoi i psychodelii. Taki był Syd Barrett. Paranoiczny i psychodeliczny, przez długi czas też piękny. Z tej osobowości wykształciła się wiodąca część pierwszego albumu Floydów. Osiem utworów to wyłączne dzieło Syda, dwa zostały przez niego współtworzone („Pow R. Toc. H” oraz „Interstellar Overdrive”), a tylko „Take Up Thy Stethoscope and Walk” jest wyłącznym dziełem Rogera Watersa.

W zakresie twórczości Syda trzeba też dodać kompozycję „See Emily Play”, która znalazła się na wydanym 1 czerwca 1967 roku singlu Pink Floyd, a także weszła w skład amerykańskiej edycji albumu „The Piper At The Gates Of Dawn”. Ten twórca – z krwi, kości i kwasu ówczesny frontman Pink Floyd – był autorem zarówno muzyki, jak również tekstów, które obrazowały nie tylko jego niesamowity talent w tworzeniu odjechanych, budzących wyobraźnię historyjek z poetyką i literaturą fantasy w tle, ale też były dowodem na upadającą kondycję psychiczną Syda. Tajemnicą nie jest bowiem fakt, że muzyk był wówczas nie tylko uzależniony od narkotyków, ale też postępowała w nim choroba psychiczna, choć te dwie kwestie składające się na ruinę jego osobowości przecież się ze sobą łączą. Być może z tego też powodu – przeszło pięćdziesiąt lat później – wartość „The Piper At The Gates Of Dawn” polega na muzycznej rejestracji piękna zjadanego przez chorobę psychiczną? To intrygujące, choć smutne zjawisko.

W każdym razie nagrania „The Piper At The Gates Of Dawn” dobiły do szczęśliwego końca 21 maja 1967 roku. Pomimo, że album nie zrobił furory w majestatycznych Stanach Zjednoczonych, a kariera Pink Floyd dopiero za jakiś czas miała się naprawdę rozkręcić, to dziś krążek jest duchem pewnego, nieco już zapomnianego pokolenia. Wywołanie takiego efektu nie byłoby możliwe, gdyby nie talent i – jakkolwiek by to nie brzmiało – brak dyscypliny Syda Barretta. Album nie został bowiem wyprodukowany, jak choćby większość współczesnych krążków, ale był dziełem w pewnym sensie spontanicznym i organicznym, wynikającym z narkotycznych wizji pojawiających się w głowie psychodelicznego księcia. Nad tym wszystkim zdołał zapanować Norman Smith, producent, którego EMI narzuciło Floydom.

Ocena jego wkładu w debiut formacji wydaje się dziś niejednoznaczna. Część dziennikarzy i komentatorów zarzuca Smithowi, iż zbyt mocno angażował się w pracę z Beatlesami, których to był etatowym producentem w czasach EMI od 1965 roku, a Floydów traktował jako konieczną pracę do odrobienia. Natomiast część wskazuje, że Smith dał wówczas wolną rękę swojemu asystentowi Peterowi Bownowi. W każdym razie ten producent, biorąc na wagę jego ówczesne doświadczenie, niezależnie od poziomu zaangażowania spiął „The Piper At The Gates Of Dawn” w krążek spójny, tworzący muzyczną całość z wszelkimi jej odjazdami, wynikającymi z improwizacji Floydów. Było to o tyle wyczynem, że jak napisał Julian Palacios: „wytwórnia pozostawała opóźniona w stosunku do konkurencji [...] wciąż rejestrowała nagrania na czterościeżkowcu [...] Ale to EMI miała najlepszych inżynierów”. Warto, za wywołanym autorem, wyliczyć komponenty sprzętowe, na których powstał debiut Floydów, czyli czterościeżkowgo Studera J-37, a także specjalnie wykonaną konsoletę REDD, zapewniające mięsiste tony przedwzmacniacze REDD.47 oraz urządzenia do balansu dźwięku i regulator Fairchild 660. Brzmi zbyt techniczne? A jak się prezentowała sama muzyka?

Astronomy Domine

Roboczy tytuł tego pierwszego w trackliście krążka utworu brzmiał „Astronomy Domine (An Astral Chant)”. Jego wykonanie w wersji live wydłużało się nawet dwukrotnie w porównaniu do oryginalnego czasu trwania (nieco powyżej czterech minut), co najlepiej oddaje album „Ummagumma” z 1969 roku, gdzie „Astronomy Domine” trwa osiem-i-pół minuty. Oprócz wokali Syda Barretta i Richarda Wrighta w intro można usłyszeć ówczesnego managera Floydów Peter'a Jennera, który przez megafon wymienia nazwy planet. Nie tylko na tym polega kosmiczność kompozycji, określanej jako space rockowa, ponieważ jej dziwnie pociągająca hipnotyczność oraz instrumentalna intensywność dobrze wpisują się w ten na ów czas nowy nurt, stając się zarazem jednym z jego klasycznych przedstawicieli. Całość oparta na klasycznej gitarze Fender Esquire Syda Barretta, z organami Farfisa Ricka Wrighta w tle, tworzy wrażenie muzycznego odlotu – pomiędzy psychodelicznym tripem a wyobrażeniami na temat kosmosu. Stworzenie takiego efektu w „Astronomy Domine” ułatwiła technika slide stosowana na gitarze przez Barretta. W taki oto nadzwyczajny sposób Pink Floyd przedstawili się słuchaczom na dużym debiucie. Bez znaczącej roli Watersa.

Lucifer Sam

Bliżej ziemi, choć nie do końca, został osadzony utwór „Lucifer Sam”, który nietypowy tytuł wziął prawdopodobnie od imienia syjamskiego kota, będącego własnością Syda. Wątpliwości wzbudza tekst, być może nawiązujący do ówczesnej dziewczyny lidera grupy, którą była Jeny Spires. Jakkolwiek by nie było, kompozycja pierwotnie zatytułowana „Percy the Rat Catcher” stanowi pokaz poszukiwania stylu przez Pink Floyd, ówcześnie zawieszonego pomiędzy psychodelią, kosmosem a klasycznymi standardami rocka. W tym konkretnym przypadku wyróżniły się jednak pogłosy wydobywane na bazie efektów gitarowych, tworzące charakterystyczne echo. To muzyka Pink Floyd o wiele bliżej rockowych korzeni, dynamiczna i efektowna, pozbawiona w zasadzie poetyckich inklinacji Syda Barretta, które na tym krążku będą się pojawiać, a w kolejnych latach zdominują jego samodzielną twórczość.

Matilda Mother

Skoro już o poezji mowa to pierwszym utworem w ogóle zarejestrowanym podczas sesji do „The Piper At The Gates Of Dawn” był „Matilda Mother”, będący w warstwie lirycznej odzwierciedleniem nostalgii Syda osadzonej w jego dzieciństwie, zresztą później tak bardzo obecnej na jego albumach solowych. Pierwotnie tekst był oparty na twórczości Hilaire Belloca, ale w wyniku problemów z prawami autorskimi ówczesny frontman Floydów został zmuszony do wprowadzenia znacznych zmian (oryginalna wersja ukazała się jednak na czterdziestolecie albumu w 2007 roku). Sama kompozycja nie zachwyca swoją minimalistyczną, nieomal recytatorską formą, choć warto odnotować, że Rick Wright użył tu po raz pierwszy organów Hammonda, a kilka niestandardowych efektów sprawia, iż „Matilda Mother” miała szansę stać się jednym z hymnów psychodelicznego otępienia. Dziś ta kompozycja brzmi szczególnie nieźle właśnie po zaaplikowaniu sobie odpowiedniej dawki używek. Spróbujcie.

Flaming

„Flaming”, pierwotnie zatytułowany „Snowing”, pomimo swojej zwięzłej formy (niecałe trzy minuty) zawierał szereg zagrywek zarejestrowanych przy użyciu dużej liczby instrumentów i... zabawek. Tekst nawiązujący do zabawy dziecięcej korespondował z tym, co działo się w warstwie instrumentalnej. W towarzystwie organów Lowrey, Hammonda i Farfisa Wrighta, wśród Fendera Barretta, pojawiły się tu więc nakręcane zabawki, gwizdki i nietypowy bliskowschodni instrument perkusyjny saggat. Całość okazała się więc nieco groteskowa, ale była na tyle przekonująca dla decydentów EMI, że trafiła na amerykańskiego singla. Tamtejszy rynek nie zaakceptował tego utworu, aczkolwiek jego wielobarwność okazuje się dziś wartą uwagi ciekawostką w próbach Syda ukierunkowanych na tworzenie dźwiękowych kolaży, takiego swoistego muzycznego postimpresjonizmu.

Pow R. Toc H.

Enigmatycznie zatytułowany numer „Pow R. Toc H.” był podobno zainspirowany nagraniami The Beatles do albumu „Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band”, choć jak już sobie ustaliliśmy te inspiracje były legendarnym wytworem łowców sensacji. Tymczasem oprawa liryczna kompozycji – z chrześcijańskim i pacyfistycznym ruchem społecznym w tle – wydaje się bardziej ułożona, niż sama muzyka. Ta wyłania się pod przymiotnikami: dziwaczna, eksperymentalna, kwaśna niczym wszelkie odloty Floydów w tym okresie. Znalazło się tu wszak miejsce i na jazz, i na psychodelię, co stanowi dość egzotyczne połączenie nawet we współczesnych czasach, które w swym zepsuciu i częstym braku jakiejkolwiek formy widziały już wszystko. Tu akurat do z założenia instrumentalnej ścieżki dograno też partie wokalne, choć trudno mówić o klasycznych wokalach, gdy słyszymy okrzyki i pogwizdywania Syda Barretta, Rogera Watersa i Ricka Wrighta. Kompozycja okazuje się jednak ze współczesnej perspektywy pasjonującym przeżyciem, odzwierciedlając wykraczające ponad epokę możliwości Floydów, które nie zostały wówczas odpowiednio docenione. To był zarazem pierwszy numer w secie „The Piper At The Gates Of Dawn”, który został skomponowany przez wszystkich członków Pink Floyd, a nie tylko przez Syda.

Take Up Thy Stethoscope and Walk

W „Take Up Thy Stethoscope and Walk” debiut w roli kompozytora zaliczył Roger Waters. Utwór zarejestrowany 20 marca 1967 roku charakteryzuje się niezwykle dynamicznym, regularnie rosnącym i żywym tempem. Instrumentalnie trudno nadążyć tu za Floydami, grającymi jakby w objęciach niekontrolowanego, improwizacyjnego szaleństwa, szczególnie gdy weźmiemy pod uwagę partie gitarowe Barretta i klawiszowe Wrighta. Sam utwór nawiązuje od Ewangelii Jana, a ściślej do jej wyzwolonego fragmentu, w którym Jezus dokonuje cudu uzdrowienia. Tytuł „Weź Stetoskop i Idź” stanowi więc przewrotną interpretację tego konkretnego fragmentu Nowego Testamentu, co wiodącemu na wokalach Watersowi sprawiło niemałą przyjemność. Biorąc pod uwagę późniejsze dokonania muzyka, aż dziw bierze, że zaczynał od „Take Up Thy Stethoscope and Walk”, który pomimo swej klimatycznej undergroundowej wymowy był po prostu jednym z wielu dobrych numerów, a nie sygnałem rodzącej się legendy.

Interstellar Overdrive

O Pink Floyd przy okazji debiutu mówiło się ze względu na wspomniany już „Astronomy Domine”, a także fenomenalną instrumentalną improwizację „Interstellar Overdrive”. Te dwa utwory wepchnęły w dość naturalny sposób styl zespołu do szuflady z napisem „rock psychodeliczny i space rock”. Tak oto „Interstellar Overdrive” to najdłuższa, trwająca prawie dziesięć minut, i bodaj najlepsza kompozycja Pink Floyd z pierwszego albumu. Została napisana jeszcze w 1966 roku. Grupa zaprezentowała się tu w wydaniu kosmiczno-psychodelicznym, pomiędzy gwiazdami i na kwasie, czyli w stanie, gdzie znajdowała się wówczas psychika Syda Barretta, głównego autora „Interstellar Overdrive”, choć pod numerem podpisali się także Roger Waters, Rick Wright i Nick Mason. Samo stworzenie utworu wzięło się z instrumentalnych improwizacji, dość nietypowo, bo wczesny manager Floydów Peter Jenner nucąc próbował przypomnieć sobie któryś z zasłyszanych w radio utworów. Te próby usłyszał Syd i postanowił napisać do tego ścieżkę instrumentalną. Piękna historia, prawda? Warto wiedzieć, że w „Interstellar Overdrive” oprócz regularnych członków Pink Floyd, udziela się także producent Norman Smith, grając na instrumentach perkusyjnych i prezentując technikę drum roll.

The Gnome

To w „The Gnome” Floydzi po raz pierwszy w swej studyjnej karierze flirtują z tykającym zegarem, pojawiającym się później w randze rodzącego się symbolu przede wszystkim na krążku „Dark Side Of The Moon” z 1973 roku. Tymczasem utwór w sensie lirycznym podobno nawiązuje do twórczości J.R.R. Tolkiena, choć w gruncie rzeczy może to wynikać z żyjącego w nim gnoma Grimble Gromble, który wcale nie musi mieć nic wspólnego z Tolkienem. Kompozycja to miniaturowa (2:13), nie wyróżniająca się dziś zbytnio swą formą, tak jak zresztą ówcześnie, proroczo zapowiadająca styl, którym w muzyce będzie podążał Syd Barrett.

Chapter 24

„Chapter 24” to już rezultat fascynacji Syda Barretta Księgą Przemian (Yijing), którą to fascynację szeroko opisał biograf Syda Julian Palacios. Trudno zresztą mówić tylko o fascynacji tą księgą, będącą kanonem w taoizmie i konfucjanizmie, która w pewnym momencie – jeszcze przed nasilającą się schizofrenią – wypełniała wszelkie inspiracje frontmana Floydów. Sama kompozycja opiera się – a jakże – na 24 rozdziale księgi, a jej przesłanie miało obrazować zapadającą się psychikę Syda. Też jakby proroczo Roger Waters uderza tu w gong (instrument, który zawsze zwiastuje przemiany), a Rick Wright sięga do rozmaitej palety instrumentów klawiszowych, jakby nie będąc pewnym ostatecznego efektu.

The Scarecrow

„The Scarecrow”, najkrótszy na dystansie płyty (2:11), osadza się w folku. Jego premiera miała miejsce jeszcze 16 stycznia 1967 roku przy okazji singla „See Emily Play”, gdzie znalazła się na drugiej stronie tego wydawnictwa. Egzystencjalny tekst utworu odzwierciedla smutek i porzucenie wiary przez Syda. Dobre tło do tego tekstu stworzyła 12-strunowa gitara akustyczna w wykonaniu głównego zainteresowanego, a także wiolonczela i flet w wykonaniu Ricka Wrighta (!), nietypowych instrumentów perkusyjnych używa tu również Nick Mason. O „The Scarecrow” można powiedzieć, że szybciej się kończy, niż zaczyna. Pomimo w zasadzie interesującego klimatu szybko przepadł w odmętach fonograficznego zapomnienia.

Bike

„The Piper At The Gates Of Dawn” zamknął być może najdziwniejszy utwór w całej trackliście. O czym w zasadzie jest „Bike”? O miłości? Tak, ale tylko tej psychodelicznej, właściwej Londynowi przełomu 1966 i 1967 roku. Tego typu wrażenie tworzy świadomość, że Syd Barrett śpiewa tu o dziewczynie, której pożyczył swój rower. Mógłby jej pożyczyć jeszcze więcej! Wszystko! Swoją bezdomność, starzejącą się mysz o imieniu Gerald albo figurkę z piernika, którą za chwilę ktoś zje. W tej dziwaczności znalazło się, a jakże, dużo przewrotności. Kompozycja jest hałaśliwa i momentami nieznośna. Tworzą ją rozmaite instrumenty (gong, dzwonki, skrzypce, czelesta, fisharmonia, kotły) w zestawieniu ze standardami instrumentalnymi rocka (gitara, perkusja), a do tego dochodzą oscylatory i efekty (śmiech, zegary, magnetofon szpulowy). Niestety proroczy, jak kilka innych elementów tej płyty, okazuje się finał. Efektowny, nieco w konwencji protoplasty pomysłów na „Dark Side Of The Moon”, będący idealną definicją soundtracku do choroby psychicznej, a ściślej: rozpadającej się osobowości. To wyznanie miłości szybko więc przejmują upiory Syda Barretta... w 1967 roku były już one obecne... Przeszło pięćdziesiąt lat później łatwo dostrzec ich siłę, którą ten niepozorny utwór oddaje wręcz z chirurgiczną precyzją. To równocześnie, moim zdaniem, jedno z najlepszych zamknięć albumów – nie tylko Floydów – w dziejach muzyki rockowej.

Debiut Floydów ma już przeszło pięćdziesiąt lat. Nagrania albumu zostały formalnie zamknięte w jakże optymistycznym miesiącu – maju 1967 roku, ale krążek w każdym razie nie był optymistyczny. Dziś wydaje mi się, że to największe dzieło Syda Barretta, świadczące o jego wielkim i jak się okazało niespełnionym talencie, bywa trochę pomijane przez fanów Pink Floyd i słuchaczy rocka. Być może jest to rezultat żywej obecności na krążku klimatu londyńskiego undergroundu. Być może nostalgiczność dzieła, będącego epitafium napisanym za życia, może okazać się współcześnie zbyt trudna dla świata przyzwyczajonego do łatwo wchodzącej tandety, która nie rozumie już psychodelicznych uniesień zespołu mającego wkrótce narodzić się na nowo. Nie można nikogo za to winić. „The Piper At The Gates Of Dawn” nie stał się międzypokoleniowym klasykiem, nie utrwalił się w świadomości masowej, a jego symbole – jak okładka Vica Singh – nie były produktem marketingowym. To jednak bardzo ważny fragment czyjegoś życia, czyjeś świadomości, która funkcjonowała już w odmętach szaleństwa. To także seria odjechanych improwizacji, utworów, które wyznaczały nowe standardy, choć mało kto dziś zwraca na te wpływy uwagę. To wreszcie psychodeliczny książę i jego świta. Unikatowa, jedyna w swoim rodzaju, inna niż wszystko dookoła, a zarazem tak trafnie opisująca klimat swoich czasów.