The Amity Affliction

Misery

Gatunek: Rock i punk

Pozostałe recenzje wykonawcy The Amity Affliction
Recenzje
Grzegorz Pindor
2018-10-04
The Amity Affliction - Misery The Amity Affliction - Misery
Nasza ocena:
5 /10

Po fantastycznym, wydanym osiem lat temu „Youngbloods”, albumie który wyniósł The Amity Affliction na szczyt nowoczesnego post-hardcore’a, straciłem zainteresowanie Australijczykami.

Trzy albumy później, dochodzę do wniosku, że przerwa od „jednego z najgorętszych zespołów z Antypodów” była całkowicie wskazana, ponieważ panowie znacząco odciążyli swoje brzmienie, zbaczając na elektroniczne, momentami bardzo taneczne rejony, a ilość czystych wokali Joela Bircha przesłoniła mocne, emocjonalne wyziewy. Zresztą, o czym ja piszę, skoro „Misery” to taki lekko podbudowany gitarami soundtrack do całkiem przyzwoitej imprezy. Przypomina mi to czasy kiedy Breathe Carolina jeszcze grała jako zespół (a dziś jako jeden z najpopularniejszych komercyjnych duetów w EDM).

Jako dowód powyższej tezy wystarczy sprawdzić „Feels Like I’m Dying”, które z miejsca kojarzy się z powerpopowym graniem sprzed dekady. Im dalej w las tym dziwniej. Przywykłem do tego, że w Australii gra się nie rzadko mocno pokręcone dźwięki, zawsze jednak nacechowane odpowiednim pierwiastkiem przebojowości. Oczywiście, w dobrym tego słowa znaczeniu, coś na kształt numeru dwa tej sceny House Vs. Hurricane. To co słyszymy na „Misery” to już jednak swoiste przegięcie i to w stronę jedynego gotowego na takie granie rynku, czyli Niemiec.

Gdybym miał porównać ten album na przykład do niedawno recenzowanego longplaya Vitja, Niemcy biją The Amity Affliction na głowę. Nie dlatego, że mają stały skład, który komponuje i koncertuje, wykraczając poza djentowo/metalcore’owe ramy, a przede wszystkim, z racji na to, że w eksperymentach nie gubią się i nie chcą przypodobać się jak największemu gronu zwolenników nowoczesnego grania. W tym właśnie zupełnie niepotrzebnym zachowaniu upatruję największą wadę szóstej płyty Australijczyków, bo gdybym zespołu nie znał, a raczej nie był zaznajomiony z głównym wokalem, doszedłbym do wniosku, że mam do czynienia z co najmniej kilkoma zespołami, które może nawet błyskotliwie, ale jednak bez długofalowego pomysłu bawią się aktualnie popularnymi brzmieniami („Burn Alive”, „Kid Rocks”).

Skoro mowa o tym co ciężkie, zespół, a raczej wokaliści i jeden pełnoprawny gitarzysta niespecjalnie starają się aby trzymać się wytyczonej przed laty ścieżki. Niestety, to co kiedyś mogło chwytać za serce, czyli balans pomiędzy emocjonalną stroną pełną łatwych do zapamiętania refrenów, przełamanych umiejętnie dozowanym ciężarem i jednymi z ciekawszych breakdownów, odszedł w zapomnienie. Obecnie The Amity Affliction to nawet nie zespół dla zbuntowanych nastolatków, a dla tych, którzy chcą zanurzyć się w młodzieżowym świecie bez ochoty na głębsze zanurzenie w celu znalezienia prawdziwych perełek. Tych na rynku nie brakuje, a o najnowszej płycie Australijczyków po prostu, i bez wstydu, szybko zapomnimy.