Minęło niemal piętnaście lat od pierwszych sukcesów Parkway Drive, wtedy jedynego zespołu z Antypodów, który grając nowoczesny metal przebił się na europejski rynek i szturmem zajął należyte miejsce w USA.
Od tamtej pory przybyło płyt doskonale reprezentujących tamtejszą scenę, a poza grupą z Byron Bay do głosu doszło kilka formacji, które przynajmniej czysto komercyjnie, były w stanie przebić to, co robili ich metalcore’owi idole. House vs. Hurricane stali się filarami sceny, podobnie jak Bring Me The Horizon w UK, za to The Amity Affliction, będące hybrydą post-hardcore’a i popowych melodii sukcesywnie starają się wejść do ścisłego topu, mieszając style i próbując nowych rzeczy, docelowo dla szerszego audytorium. Wraz z najnowszym albumem „Misery” mają szansę trafić do festiwalowej publiczności w każdym zakątku globu. O nowym krążku, życiu w trasie i renesansie nu-metalu opowiadał nam Dan Brown – gitarzysta formacji.
Grzegorz Pindor: Bez dwóch zdań gdyby nie upór i konsekwencja wielu muzyków z Twojego kraju, dziś nie usłyszelibyśmy o Thy Art Is Murder czy House Vs. Hurricane. Grono zespołów zdobywających coraz większą popularność stale się powiększa, ale nie byłoby to możliwe gdyby nie Internet. Jak to narzędzie pomogło w waszej karierze? Zwłaszcza w okolicach debiutu?
Dan Brown: Nie będę ukrywał, że jest to nieoceniona pomoc, a kiedy widzisz ludzi z różnych zakątków świata, którzy znają twoje teksty i poszczególne piosenki masz świadomość jaki zasięg ma twoja muzyka. Dlatego warto publikować nagrania w Internecie, zresztą przypuszczam, że są takie miejsca na Ziemi, gdzie nie ma innej możliwości aby poznać naszą muzykę.
Nie bez powodu wspominam o Internecie, ponieważ jego integralną częścią są media społecznościowe. Wiele lat temu Myspace wiódł prym, stanowiąc najlepszą platformę do dzielenia się muzyką. Z czasem kiedy pojawił się Facebook niemal z miejsca stał się integralną częścią kariery młodych muzyków. Wystarczy zobaczyć jak wykorzystali swój moment Brytyjczycy z While She Sleeps, którzy wręcz zalewali sieć filmami ze swoich występów. Jak wy odnajdujecie się w tej rzeczywistości? Nie przytłacza to was, że fani chcą być jak najbliżej swoich ulubieńców poprzez Instagram i inne media?
Wszyscy mamy swoje profile w sieci, ale wydaje mi się, że dla własnej przyjemności niż z powodu chęci zadowolenia konkretnego grona odbiorców. Wiesz, niektóre rzeczy, które publikujemy to takie zakulisowe materiały, ot dodatek którym możemy się podzielić. Wiele zespołów ma szalone kampanie marketingowe prowadzone za pośrednictwem m.in Facebooka, ale to nie w naszym stylu. Dzielimy się czym chcemy i kiedy chcemy. Jeśli naszym fanom się to podoba, super!
Nie jest żadną niespodzianką, że „Misery” to zupełnie inny materiał, niż można było się spodziewać. Zresztą, w ubiegłym roku sami mówiliście w wywiadach, że czekają was zmiany, i że nie będzie to tak intensywny materiał jak „This Could Be A Heartbreak”. Potrzebowaliście nieco spuścić z tonu i skupić się na piosenkowym groove?
Zabrzmi to jak kalka, ale chcemy się rozwijać bez zjadania własnego ogona. Nie powiem, że nie boimy się zmian, ale ostatecznie byliśmy bardzo pewni tego co robimy. Wydaliśmy wystarczająco dużo płyt, aby wyciągnąć wnioski co się sprawdza, a co nie, więc kierunek obrany na „Misery” był dla nas oczywisty.
Wiele z nowych piosenek ma mocny taneczny vibe. Nie boicie się subtelnie ocierać o EDM, a elektroniczne wstawki są bardzo dobrze zgrane z pracą gitar. Wydaje mi się, że nie ma sensu przypisywać wam łatki zespołu metalowego, czy post-hardcore’owego. To tylko luźna podstawa do dalszych eksperymentów z tym co obecnie modne, czy chęć spróbowania swoich sil na bardziej imprezowym polu?
Przede wszystkim zależało nam na dobrej zabawie i piosenkach, które sprawdzą się na koncercie. Mamy świadomość zmieniających się trendów, ale nie jest tak, że na siłę robimy to, co aktualnie jest modne. Chcemy aby nasza muzyka reprezentowała wszystko to, czego sami chcielibyśmy posłuchać, a jeżeli wpisuje się w jakieś trendy, to czysty przypadek. Skoro o tym mowa, zawsze inspirujemy się innymi artystami – niezależnie czy to nowe czy stare rzeczy.
Jakiego sprzętu użyliście do nagrań? Szczególnie jestem ciekaw, czy bębny na „Misery” są żywe, czy na tym etapie kariery możecie sobie pozwolić na wykorzystanie wyłącznie programowanych ścieżek?
Wbrew pozorom wszystko co słyszysz na płycie, to brzmienia żywych instrumentów. Używaliśmy całej palety klawiszy, kilku zestawów bębnów, niezliczonej ilości paczek i gitar. Staraliśmy się, aby zachować naturalny charakter brzmienia instrumentów. Oczywiście, wprawne ucho wychwyci niektóre sztuczki z modulacją wokali, ale mimo wszystko to też mogliśmy zrobić bez pomocy komputera.
Wspomnieliśmy wcześniej o trendach, obecnie panuje nagłe zainteresowanie brzmieniami z lat '90, a w Wielkiej Brytanii i Stanach do głosu doszedł powracający do łask nu-metal. Nawet w Australii macie kilka zespołów, które wpisują się w ten trend, żeby tylko wymienić Oceans Grove. Co sądzisz o nagłej popularności takiego nostalgicznego grania?
Nie mam z tym problemu, wręcz to całkiem mile kiedy widzisz, że muzyka sprzed lat przeżywa swoją drugą młodość, ale jeśli spojrzysz na nu-metal teraz, a nu-metal z końca lat '90 i początku nowego wieku, wybór jest prosty. Wolę stare płyty.
Ostatnie dwa lata upłynęły pod znakiem wielu smutnych rozstań z wielkimi nazwiskami muzycznego świata. Wielu z cenionych artystów pożegnało się ze światem w wyniku długotrwałych chorób psychicznych, ostatecznie popełniając samobójstwo. Niewiele mówi się o problemach zawodowych muzyków, a zwłaszcza o ich psychice. Ten radykalny krok to oznaka słabości, czy ostatni krzyk o pomoc?
Nigdy nie pomyślałbym o tym w kategorii słabości, albo walki o uwagę. Wszystkie problemy psychiczne powinny być traktowane z należytą powagą i leczone w momencie kiedy zaobserwujemy, że dzieje się coś niedobrego. Nigdy nie wiesz, kiedy ktoś powie dość i przegapisz moment, w którym można danej osobie pomóc. Wtedy może być już za późno.
Scena, z której się wywodzicie przeważnie przemilcza tego typu problemy. Kilka lat temu Justin Lowe z After The Burial popełnił samobójstwo w wyniku postępującej schizofrenii, z drugiej strony wokalista Thy Art Is Murder opuścił kolegów z zespołu z powodu załamania nerwowego i nadużywania narkotyków. Jak zatem radzisz sobie z życiem w trasie? Co doskwiera Ci najbardziej?
Tu Cię zaskoczę, bo nie mam żadnych problemów w trasie. Oczywiście tęsknię za rodziną i przyjaciółmi, ale staram się być na tyle zajęty, aby czas szybciej zleciał (śmiech)
Czy bazując na swoim doświadczeniu w zespole, dałbyś młodym muzykom konkretną radę?
Przede wszystkim upewnijcie się, że ludzie z którymi zaczynacie przygodę z muzyką myślą podobnie i są równie oddani muzyce jak wy. O wiele łatwiej jest pozbyć się niewłaściwych osób w trakcie wspólnego jammowania niż potem, kiedy kariera nabierze rozpędu, a okaże się, że się nie dogadujecie. Nie ma mowy o sukcesie jeśli ktoś ciągnie Cię w dół.
Rozmawiał: Grzegorz Pindor