Nie wiem, jak oni to robią, zresztą pewnie sami też tego nie wiedzą. Ważne, że po raz kolejny utrzymali najwyższy poziom. Graveyard po prostu nie zawodzi!
Premierę "Peace" poprzedziły niemałe zawirowania w szeregach Graveyard. Najpierw, we wrześniu 2016 roku formacja ogłosiła koniec działalności. Smutek fanów (w tym i mój) nie trwał jednak zbyt długo, bowiem już z początkiem 2017 roku Szwedzi poinformowali o powrocie do muzycznej aktywności, choć już bez charyzmatycznego perkusisty Axela Sjöberga. Na nowy album trzeba było chwilę poczekać, ale na szczęście "Peace" rozwiewa wszelkie wątpliwości co do formy zespołu. Nie dla Graveyard koniec kariery! Kwartet z Göteborga nie powiedział jeszcze ostatniego słowa i wciąż rozdaje karty w obranej stylistyce.
W przeciwieństwie do poprzednika "Innocence & Decadence", nad którym musiałem nieco popracować, "Peace" trafia do mnie od pierwszego przesłuchania. To, co najlepsze w Graveyard pozostało na swoim miejscu. Wszystkie elementy układanki pasują do siebie jak ulał, a w konsekwencji krążek jest praktycznie bez wad. Oczywiście, można by Szwedom na przykład zarzucić, że wciąż bezpiecznie obracają się w obrębie tej samej retro-rockowej szuflady i korzystają z dokładnie tych samych patentów, po które sięgają od początku kariery. Ja jednak nie zamierzam iść w tym kierunku, ponieważ kontakt z kolejnym dziełem Graveyard jest jak powrót po długiej podróży do bezpiecznego i ciepłego domu, gdzie znamy wszystkie kąty i gdzie ogarnia nas kojący, błogi spokój. Nie jest to rzecz oczywista w przypadku wielu innych bandów, nigdy nie opuszczających swej strefy komfortu, ale tu działa bez pudła. Z prostego powodu: Szwedzi (wciąż) nie znają pojęcia "nuda".
Graveyard po raz kolejny udowodnił, że równie dobrze czuje się w szybszych i nieco mocniejszych kompozycjach opartych na klasycznym dla zespołu groove ("It Ain't Over Yet", "Please Don't", "A Sign Of Peace", "Low (I Wouldn't Mind)"), spokojnych balladkach (znakomite "See The Day" i "Del Maniac"), jak i we wszystkim, co pomiędzy nimi. Kwartet zadbał o właściwe rozłożenie akcentów i zachowanie odpowiedniej dynamiki między utworami, dzięki czemu żadne z oblicz – ani melancholijne, ani hardrockowe - nie wychodzi na pierwszy plan. Partie gitarowe błyszczą i wyraźnie dominują nad schowanym w cieniu Oskarem Bergenheimem, który jednak swą perkusyjną robotę wykonuje bez zarzutu. Joakim Nilsson, który już jakiś czas temu zaczął wyraźnie odchodzić od histerycznej maniery znanej z pierwszych krążków nagrał znakomite partie wokalne. Podobnie, jak na "Innocence & Decadence", nie został jednak osamotniony na placu boju, ponieważ za główne linie śpiewu w "See The Day" i "Bird Of Paradise" odpowiada basista Truls Mörck. Raz jeszcze sprawdziło się to wybornie. Na uwagę zasługuje zwłaszcza druga z wymienionych kompozycji, w której Mörck zaskakuje lekko hendrixowską barwą. Szkoda, że tym razem wokalnych umiejętności nie miał okazji zaprezentować Jonatan Larocca-Ramm. Na pewno byłoby jeszcze ciekawiej.
W tym roku mija 12 lat od powstania Graveyard. W tym czasie na fali rosnącej popularności vintage'owego grania pojawiły się całe zastępy kapel, próbujących załapać się na swoje pięć minut. Większość z nich szybko okazała się wydmuszkami, pozbawionymi feelingu i nie mającymi do zaoferowania niczego wyjątkowego. Graveyard to zupełnie inna historia. Mało kto tak doskonale czuje tego typu dźwięki i tworzy tak znakomite melodie, okryte przy okazji - to kolejny znak rozpoznawczy zespołu - wyjątkowym całunem smutku i melancholii. To bez dwóch zdań "fanowska" recenzja, ale nie zamierzam się z tego tłumaczyć. Lepiej raz jeszcze zanurzyć się w dźwiękach "Peace" i na chwilę zapomnieć o codzienności.