Tytuł i okładka nie są przypadkowe. Graveyard, wraz z trzecim albumem, powraca bardziej depresyjny niż kiedykolwiek wcześniej. Ze smutkiem im jednak do twarzy.
Personifikacją tego klimatu jest rzecz jasna wiecznie przygnębiona i ponura fizis frontmana szwedzkiej formacji Joakima Nilssona, który uśmiech (i tak sporadyczny) zastępuje grymasem, który mógłby stanowić antytezę wesołości. A wydawałoby się, że Graveyard nie ma powodów do zmartwień. Spory sukces wydanego półtora roku wcześniej "Hisingen Blues", autentyczne wsparcie ze strony Nuclear Blast, pierwsze sensowne pieniądze, które pozwoliły rzucić pracę i skoncentrować się tylko na muzyce - o takim rozwoju wydarzeń wiele kapel może tylko pomarzyć. Tymczasem "Lights Out", zwłaszcza jeśli chodzi o warstwę liryczną, mocno wpisuje się w mroczną, jesienną aurę. Pierwszy na płycie "An Industry Of Murder" rozpoczyna budzący jednoznaczne skojarzenia dźwięk syreny, i od razu wiadomo, że płyta nie opowiada o pokoju i kwiatach we włosach. Jej tematy to śmierć, niespełniona miłość, fałszywy świat i życiowe porażki.
Zespół z owej ponurej otoczki uczynił niemal swój znak rozpoznawczy, który odróżnia go od innych reprezentantów klasycznego (czy też retro) rocka. Nie znaczy to oczywiście, że muzycznie zaszły w Graveyard jakieś większe zmiany, a kapela postawiła na klimatyczne smęcenie o bólu istnienia. Nic z tych rzeczy, Graveyard to nie Katatonia, a "Lights Out" utrzymany jest w stylistyce, do której formacja przyzwyczaiła słuchaczy dwoma poprzednimi materiałami. Ciepły, analogowy sound (krążek ponownie nagrany został bez użycia cyfry), charakterystyczne brzmienie gitar oraz natychmiastowo rozpoznawalny wokal - pod wieloma względami nowy album to kontynuacja wcześniej obranej drogi.
Różnice także są jednak łatwo zauważalne. Przede wszystkim, w przeciwieństwie do poprzednich płyt, "Lights Out" nie chwyta za serce (albo uszy) od razu. Szczerze mówiąc, po dwóch pierwszych odsłuchach, dominowało u mnie poczucie rozczarowania. Mylne, bowiem po chwili całkowicie wciągnąłem się w nowe dzieło Szwedów. Mimo obecności bardzo przebojowych i szybkich (a przy okazji singlowych) kawałków, jak genialny "Endless Night" czy "Goliath", krążek jest generalnie spokojniejszy, a prócz wspomnianych hitów uwagę zwracają na przykład bardzo refleksyjne "Slow Motion Countdown" czy "Hard Times Lovin'" (swoją drogą, świetnie zaśpiewany, z nietypową dla Nilssona chrypą, która przypomina amerykańskich ponurych bardów w rodzaju Lanegana). Każdy zresztą kawałek ma swój specyficzny nastrój i klimat, coś co odróżnia go od pozostałych. Dość istotną rolę odgrywają tu dodatkowe instrumenty, zastosowane oszczędnie, ale całkiem znacząco - pianino Rhodesa, organy Hammonda, mellotron, saksofon czy skrzypce norweskie. Wszystkie kompozycje, jako całość, przemykają jednak szybko. Zbyt szybko; można odnieść wrażenie, że 35 minut materiału trwa ledwie kwadrans, a "Lights Out" kończy się, zanim na dobre się zacznie.
"Lights Out" to bardzo stylowy materiał, potwierdzający klasę Graveyard, który jednak (jeśli porównanie jest konieczne) mimo wszystko nie dorównuje "Hisingen Blues". Nie wiem zresztą, czy to w ogóle byłoby możliwe, tym bardziej, że zespół wyraźnie spojrzał na własny styl trzeźwo i pod innym kątem, podejmując decyzję o nagraniu nieco innego krążka. Paradoksalnie, wcale nie bardziej chwytliwego, ani takiego, który pozwoliłby dotrzeć do szerszej publiczności, natomiast, mimo ewidentnej prostoty rozwiązań melodycznych, wymagającego nieco większego skupienia. "Lights Out" pełen jest charakterystycznych dla Gaveyard rozwiązań, a jednocześnie wolny od autoplagiatów. Naprawdę świetna robota.
Szymon Kubicki