Graveyard nie stoi w miejscu, a "Innocence & Decadence" ponownie oferuje nam dawkę, nieco innych niż dotychczas dźwięków.
Większość znaków rozpoznawczych szwedzkiej ekipy słychać jednak od razu, więc najprościej można rzec, że "Innocence & Decadence" to kontynuacja łagodniejszego kierunku obranego na "Lights Out". Zapewne nie spodoba się to wszystkim, bowiem zespół jeszcze bardziej zagłębił się w mroczne odmęty melancholijnego grania, co przyniosło najspokojniejszy krążek w jego dyskografii. Między innymi to sprawia, że raz jeszcze nowa płyta nie zachwyca od razu, a wręcz trzeba poświęcić jej jeszcze więcej czasu niż świetnemu, ale przecież też nie chwytającemu za serce od pierwszych sekund "Lights Out". Nowe dzieło Graveyard to raczej album dla dojrzałych i starych sympatyków szwedzkich ponuraków; zespół nie stawia na przebojowość i nie sprawia wrażenia, jakby brał udział w wyścigu po nowych wielbicieli, sławę, biuściaste fanki w pierwszym rzędzie na koncertach, kurczowo trzymające się swych różowych smartfonów, czy wreszcie mnogość zer na kontach.
Niczym klasyczny przypadek introwertyka, który na niemal wszystkie życiowe doświadczenia reaguje narastającą tendencją do zamykania się w sobie, Szwedzi mocniej niż wcześniej skoncentrowali się na swym wnętrzu i wydali płytę odzwierciedlającą dokładnie to, co w danym momencie czują. Nie wiem, co o tym myśli niemiecka wytwórnia, która na tę emanację szwedzkich smutków wyłożyła pieniądze i z pewnością chętnie zobaczyłaby je z powrotem (odpowiednio powiększone o kwotę potocznie zwaną zyskiem). Tym bardziej, że pierwsze odsłuchy "Innocence & Decadence" przyniosły mi - niewykluczone więc, że także wielu innym fanom - niemałe rozczarowanie. Mdłe to i smętne, zero przebojów i generalnie bez życia - kołatało mi się po głowie, dopóki wraz z kolejnym odpaleniem krążka, z głośnym dźwiękiem 'ping' coś w końcu nie zaskoczyło. W mózgu albo w serduchu, co tu bowiem kryć, zwyczajnie polubiłem "Innocence & Decadence". Było to zresztą do przewidzenia, bo lubię każdego, komu ze smutkiem do twarzy.
Melancholijna aura spowijająca zespół to znak rozpoznawczy Graveyard i Szwedzi ponownie świetnie rozgrywają tą kartą, chwytając za serce w "Exit 97", "Far Too Close", "Stay For A Song", czy nieco dansingowym "Too Much Is Not Enough", wzbogaconym żeńskimi chórkami. Więcej spokoju pojawia się również we wszystkich mocniejszych i szybszych kompozycjach, włącznie z otwierającym album "Magnetic Shunk", który spokojnie mógłby znaleźć się choćby na "Lights Out". Całość jednak jest wysokiej klasy, bo Szwedzi nie próbują wdzięczyć się do słuchacza bardziej komercyjnym graniem i w każdym calu pozostają sobą.
Zespół nagrywał "Innocence & Decadence" na żywo w jednym pomieszczeniu, a producenci nadali mu ciepły, analogowy sznyt. Innego po Graveyard nie można zresztą oczekiwać, podobnie jak zawsze można liczyć na charakterystyczne brzmienie gitar i pozostałych instrumentów - nikt inny nie brzmi tak, jak Graveyard. Tej umiejętności Szwedzi z pewnością nie utracili, co więcej twórczo ją rozwinęli, przemycając sporo świetnych smaczków (np. pięknie pracujący bas w "Magnetic Shunk", czy - uwaga! - perkusyjny blast w "From A Hole In The Wall"). Największą zmianą jest jednak wpuszczenie za mikrofon gitarzysty Jonatana Ramma oraz nowego basisty Trulsa Mörcka (który kiedyś pełnił w zespole obowiązki gitarzysty). To doskonały pomysł i to mimo, że Joakim Nilsson nie szarżuje już ze swymi specyficznymi, histerycznymi wokalami. Ramm dysponuje fajną barwą, momentami zbliżoną do czarnoskórych bluesmanów, dzięki czemu świetnie zaśpiewał balladowy "Far Too Close". Równie dobrze we "From A Hole In The Wall" zaśpiewał Mörck. Trzech tak utalentowanych wokalistów, o różnych, ale nie kontrastujących ze sobą głosach w jednym zespole to ogromny atut i chciałbym, by Graveyard potrafił wykorzystać go w przyszłości tak jak, nie przymierzając, The Beatles.
Warto dać szansę "Innocence & Decadence", ponieważ Graveyard to wyjątkowy zespół i słabych płyt po prostu nie nagrywa. Co najwyżej nieco inne.
Szymon Kubicki