Trzeci czy czwarty? Kto by liczył! To już kolejny nowy rozdział w historii śląskiej formacji Osada Vida. I ze wszystkich ten jest zdecydowanie najlepszy.
Zaczynali od grania ciężkiego percepcyjnie, technicznego, może nawet matematycznego, progresywnego rocka, opartego przede wszystkim na wariacjach instrumentalnych. Gdy po trzech studyjnych krążkach formuła się lekko sprała, do zespołu dołączył Marek Majewski, który nieco przewietrzył duszną muzykę Osady Vida, wpuścił do niej więcej powietrza i luzu, co zaowocowało neoprogresywnym "Particles" (2013), a rok później, już po odejściu dotychczasowego gitarzysty Bartka Bereski (zastąpił go Jan Mitoraj), jeszcze lżejszym "The After-Effect", na którym niegdysiejsi muzyczni matematycy, stali się totalnymi prog-rockowymi luzakami. Ostatecznie Majewski opuścił szeregi Osady i wrócił do macierzystego Acute Mind - chodzą słuchy o nowej płycie. Zespół został bez wokalisty. I gdy trwały szeroko zakrojone poszukiwania, okazało się, że odpowiedni człowiek był pod ręką. Za mikrofonem najnowszego wcielenia Osady Vida stanął Marcel Lisiak, brat współzałożyciela, pierwszego wokalisty i basisty grupy - Łukasza Lisiaka.
Trzeba tu mówić o nowym rozdziale, bo Osada Vida jeszcze nigdy tak bezwzględnie nie przebudowywała stylistyki swojej muzyki. Nowa Osada Vida coraz odważniej bawi się elektroniką, nie boi się też obrać muzycznego kursu na chwytliwy pop ("In Circles" to utwór po prostu bajeczny). I dobrze, bo dzięki temu najnowsze wcielenie Osady jest tak cholernie smakowite, pełne przeróżnych barw i chwytliwe. Przede wszystkim brzmienie jest bardzo jasne, klimat rześki, melodie łatwe do zapamiętania, prawdopodobnie najlepsze jakie śląski zespół do tej pory stworzył, a to właśnie dzięki Marcelowi Lisiakowi, którego przebojowy i emocjonalny styl śpiewania może się kojarzyć z połączeniem Phila Collinsa i Petera Gabriela - wystarczy wsłuchać się jak pięknie Lisiak przeżywa linie wokalne z "The Line", "Catastrophic" czy "In Circle".
To oczywiście nie tak, że Osada totalnie zrezygnowała z progresywnego rocka. Już rozpoczynający album, dziewięciominutowy "Missing" albo instrumentalny "Good Night Return" (inspiracje floydowskim „Any Colour You Like” mocno słyszalne) pokazują, że grupę wciąż ten prog kręci, ale doprawili go sporą porcją elektroniki i popowymi wokalami. Jest też trochę soczystego rocka ("Fire Up", "Melt"), mocnych gitar, a i Janek Mitoraj nie zapomniał jak pierwszorzędnym jest wioślarzem, gitarowe solówki to wspaniałe ozdoby numerów ("Catastrophic", "Missing", "Nocturnal"). Świetne partie solowe wychodzą również spod palców - nomen omen - Rafała Paluszka odpowiedzialnego za przeróżne klawisze w tym organy Hammonda.
Wydaje się, że Osada Vida albumem "Variomatic" może dość mocno przewartościować polską scenę progresywnego rocka. Bo w naszym kraju wychowanym na Pink Floyd i King Crimson przyjęło się, że prog-rock musi być ciężki, patetyczny, a jego twórcy obarczeni nieomal misją od Boga. Tymczasem Osada Vida pokazała, że można inaczej, ze swadą, popową melodią, do pląsania w rytm dźwięków, a mimo wszystko to wciąż kapitalna i wielowarstwowa muzyka. "Variomatic" to niezwykle ważny krążek i każdy miłośnik prog-rockowych (a również progresywno popowych) brzmień powinien bezapelacyjnie go przesłuchać. To najlepszy album jaki Osada Vida do tej pory nagrała i pierwsza liga światowa!