Iggy Pop

Post Pop Depression: Live At The Royal Albert Hall

Gatunek: Rock i punk

Pozostałe recenzje wykonawcy Iggy Pop
Recenzje
2017-01-20
Iggy Pop - Post Pop Depression: Live At The Royal Albert Hall Iggy Pop - Post Pop Depression: Live At The Royal Albert Hall
Nasza ocena:
9 /10

W marcu ubiegłego roku Iggy Pop przypomniał o sobie świetnym albumem "Post Pop Depression", nagranym z pomocą Josha Homme'a.

Media prześcigały się w zachwytach, a siedemnasty już solowy krążek w dorobku Popa poszybował na amerykańskiej i brytyjskiej liście tak wysoko, jak nigdy wcześniej w trwającej blisko 50 lat karierze wokalisty. Talent Homme'a do tworzenia chwytliwych melodii, który wyniósł Queens of the Stone Age na wyżyny popularności objawił się tu niemal w pełnej krasie, dzięki czemu "Post Pop Depression" okazał się nie tylko jednym z najlepszych jak dotąd dzieł Iggy'ego, ale również zdeklasował ostatnie dokonania macierzystego bandu Josha, którym zdecydowanie daleko do świeżości.

Prawie 40 lat wcześniej inna kolaboracja pozwoliła Popowi wygrzebać się z próżni spowodowanej ciężkim uzależnieniem od narkotyków i po kilku latach spędzonych na wymyślaniu punka w niedocenianym The Stooges umożliwiła wreszcie świetny start solowej kariery. Owym cudotwórcą okazał się będący u szczytu mocy twórczych David Bowie, a stworzone przez obu panów i wydane w 1977 roku płyty "The Idiot" i "Lust for Life" okazały się kluczowymi w dorobku Popa.

Gdy obydwa te okresy spotkają się na koncercie w wypełnionym publicznością po brzegi pięknym wnętrzu Royal Albert Hall, a potrójne gitarowe uderzenie zapewni 3/5 składu Queens of the Stone Age (w osobach Homme'a, Troy'a Van Leeuwena oraz Deana Fertity), efekt musi być doskonały. Wśród 22 utworów wydanych w combo DVD+2CD, składających się na "Post Pop Depression: Live At The Royal Albert Hall" znalazł się więc niemal cały materiał z "Post Pop Depression" oraz zdecydowana większość kompozycji z "The Idiot" i "Lust for Life" plus, na dokładkę, soundtrackowy "Repo Man". Chciałoby się jeszcze coś z repertuaru The Stooges, choćby hit nad hity "I Wanna Be Your Dog", ale zdecydowanie nie ma co narzekać, bowiem zaprezentowany tego wieczoru w Londynie set okazał się zaiste bajkowy.

Parę lat temu - gdy Iggy koncertował wraz z The Stooges - widziałem na własne oczy, jak żwawą sceniczną bestią pozostaje mimo upływających lat, dziś zaś ów dobiegający siedemdziesiątki artysta wciąż świetnie śpiewa i ma wystarczająco dużo siły, by jak jelonek hasać po deskach i jak młodziak co chwilę rzucać się w tłum, zachwycony tak bliskim kontaktem z bohaterem wieczoru. Sprzyjała temu niska scena i zupełny brak fosy, dzięki czemu publiczność, jak za dawnych lat, stała tuż przy samym podwyższeniu. Do tego stylowo ubrany i świetnie prezentujący się zespół na czele z Joshem Homme, co chwilę zmieniającym swe piękne vintage’owe gitary. I choć cała ekipa brzmi absolutnie doskonale, a wiele partii żywcem przypomina wyrywki z twórczości QOTSA, Homme świadomie usunął się w cień, świadomy, że tym razem na scenie było miejsce dla tylko jednej gwiazdy.

Nie można nie wspomnieć o rewelacyjnej realizacji koncertu, bardzo organicznej i dającej widzowi przed telewizorem nieczęste w przypadku muzycznych DVD poczucie niemal osobistego udziału w wydarzeniu. Widać tu radość wspólnego grania i idealne zżycie szalejącego i brylującego na scenie wokalisty z zespołem, który jednak nie stanowi wyłącznie bezbarwnego tła. Coś, co dobrze sprawdziło się w warunkach studyjnych, na żywo nabrało dodatkowego, nowego wymiaru, a utwory z okresu współpracy z Bowiem, mimo że przecież wcale się nie zestarzały, nabrały jeszcze więcej blasku i bardziej współczesnego sznytu. Prasa na Wyspach rozpływała się w zachwytach nad tym koncertem i właściwie trudno się temu dziwić. Na żywo to dopiero musiał być sztos.

Szymon Kubicki