Mamy na polskiej scenie kilka kapitalnych, stonerowych kapel, które nieustannie, z każdą kolejną płytą, podnoszą sobie poprzeczkę..
Od Corruption, poprzez Leash Eye, J.D.Overdrive, Cochise a kończąc chociażby na Death Denied i Magnificent Muttley. Scena kwitnie, ma światowego poziomu przedstawicieli, a mimo wszystko wciąż obradza coraz to smakowitszymi kąskami. Tym razem taki stonerowy podgrzybek wyrósł pod ściółką Olsztyna i nazywa się Traffic Junky. Debiut w postaci "Desert Carnivale" jest o tyle udany, że nie stara się ortodoksyjnie wcisnąć w gatunkowe ramy stoner rocka, a z niezwykłym wyczuciem myszkuje również po interesujących ich stylistykach, głównie klasycznym hard rocku.
No i właśnie, riffy często unurzane są w posępnej atmosferze Black Sabbath - album zresztą zaczyna się w bardzo podobnym tonie jak debiut kapeli Osbourne’a, a Darek Krasowski w "The Ones That We Want" delikatnie bawi się wokalną manierą Ozzy’ego. Poza piaskowymi, doprawdy godnymi riffami, Traffic Junky, jak na stonerowe standardy, bardzo dobrze radzą sobie w graniu czysto instrumentalnym. Dużo tu przednich solówek w starym stylu, na dodatek nie spełniają one wyłącznie funkcji modelowej kompozycji utworu, którą po prostu trzeba zaliczyć i odhaczyć, ale idealnie budują strukturę utworów. Mało tego, solówki w większości przypadków grane są bez tej plagi stonerowego grania, wah-waha. Takie czysto instrumentalne fragmenty świadczą o muzycznej dojrzałości. Wystarczy zerknąć, jak dużo bezwokalowej części zagospodarowano w pierwszej części płyty, szczególnie udany jest moment pomiędzy "Dignity" i tytułowym "Pustynnym karnawałem". Pierwszy ze wspomnianych kończy się prawie trzyminutowym, rewelacyjnym instrumentalem, a drugi rozkręca ponad minutowy, świetny wstęp. Swoją drogą, "Desert Carnivale" ma genialny, hipnotyczny klimat budowany z pomocą basu i lekko delayowanej gitary.
Ewenementem jest też "Life After Life" - jeden z fajniejszych numerów na płycie. Rozpoczyna się wolno, wręcz walcowato, na modłę Black Sabbath, zupełnie jakby udać się na wycieczkę z furmanem, który akurat w wyjątkowo paskudny, dżdżysty dzień wiezie trumnę ze zwłokami, by w połowie popuścić wodzę, włączyć piąty bieg, naśladować gitarami galop koni i przemienić się w wyjątkowo udaną, niebezpieczną reminiscencję Iron Maiden. Na koniec natomiast znów zmiana atmosfery i kolejny udany fragment instrumentalny z wokalizami Krasowskiego. Jest też ballada "In The City of Lost Souls", trochę bluesująca, ozdobiona świetnymi solówkami na wysokich progach. Na końcu piosenka, zupełnie niespodziewanie, napotyka na swojej drodze diabła i robi się głośno i z przytupem.
"Little Boy" to kolejny dowód, że Traffic Junky mają bujną muzyczną wyobraźnię, a przede wszystkim pomysł na swoje granie zaczerpnięty z klasycznego hard rocka. Niby typowy stonerowy numer nagle zmienia się nie do poznania, jak Pink Floyd w "Echoes", i dosłownie zaczyna wierzgać na wszelkie możliwe sposoby. A na koniec została jeszcze "Becky" - pewnie tak graliby Red Hot Chilli Peppers, gdyby rzeczywiście byli tacy hot chilli jak każą się nazywać.
Jedyne do czego można się w debiucie Traffic Junky przyczepić, to trochę za duża ilość materiału jak na jedną płytę. "Desert Carnivale" trwa 65 minut - myślę, że o 10 minut za długo. Poza tym olsztyńska kapela po prostu zachwyca. Pomysłem na siebie, umiejętnościami technicznymi, wokalem, kapitalnymi solówkami, fragmentami czysto instrumentalnymi, wycieczkami w stronę hard rockowej klasyki i garaży lat '90, niebanalnym podejściem do kompozycji utworów, a wreszcie całą masą zabawy jaką wepchali w poszczególne utwory. Gatunkowo jest to piaszczysty stoner, ale muzyczne inspiracje Traffic Junky sięgają w dużo odleglejsze w czasie i dźwiękowo bardzo fajne rejony. Dla mnie to kapitalny debiut i od razu pierwsza liga polskiego hard rocka.
Grzegorz Bryk