Niezmordowany jest ten Marillion. Kapela, która na przestrzeni niemal 40 lat istnienia przeszła tak wiele, mimo wszystko wciąż jest w absolutnym topie gatunku i średnio co dwa lata wydaje album, który zawsze jest ważnym wydarzeniem artystycznym, zasługującym na każdy możliwy komplement.
Osiemnaste studyjne dziełko świty Hogharta i Rothery'ego tylko potwierdza status nieznużonych weteranów, którzy nieustannie mają coś ciekawego do wyśpiewania i wyszarpania ze strun. Fakt, formacji nie w głowie wymyślać się na nowo, tym bardziej, że tak poukładała sobie swoją stylistykę, że brzmieniowo jest absolutnie niepodrabialna. Kogoś może już nudzić ta wtórność i specyficzna "marillionowość" każdej nuty, ale to chyba też nie tak, że zjadają własny ogon. "F.E.A.R." - właściwe rozwinięcie skrótu to "Fuck Everyone And Run" - nie odkrywa więc żadnych nowych kart, nie poszerza granic, na tym polu to absolutnie marillionowa płyta. W ambientowej, spokojnej i stonowanej atmosferze zdecydowanie bliższa jest do chyba jednak nieco zbyt monotonnego i wydumanego "Happiness Is the Road" (2008), niż mocniej emocjonalnie wybuchowego "Sounds That Can't Be Made" (2012), a w konstrukcji sięga po konceptową formułę rodem z "Marbles" (2004).
"F.E.A.R." to bardzo nastrojowa, stonowana płyta. Wlecze się, niespiesznie wydobywa z głośników, buduje klimat i gęstą atmosferę - myślę, że tak wyszło poniekąd też na etapie produkcji, bo są tu takie momenty, gdzie można by porządnie grzmotnąć emocją i podkręcić decybele, ale widocznie przy masteringu zespół postanowił pójść w innym kierunku. Mosley wystukuje powolne rytmy, a Hoghart wyjątkowo rzadko pozwala sobie na popisowe przecież eksplozje wokalnych egzaltacji i kogucich zawołań. Nie ma tu prawie wcale skoków napięć, zabrakło histerycznych zmian nastrojów tak charakterystycznych dla chociażby opus magnum Marillionu czasów Hogharta, neurotycznego arcydzieła "Brave" (1994). To trudna w słuchaniu płyta, która wymaga uwagi i zrozumienia, szczególnie gdy naokoło skrzy się tyle kolorów, tyle jest hałasu. Marillion wypina na te pastelowe smaczki zadek i dalej snuje tą leniwą opowieść, która podoba się tym bardziej, im mocniej się w nią wgryzie, aż wreszcie zrozumie o co tak właściwie tu chodzi. Całe szczęście, że Marillion to jedna z niewielu kapel potrafiąca jeszcze tak mocno ufać w gust odbiorcy. Jako jedni z niewielu mogą sobie też na takie porywy zaufania pozwalać, nie od dziś wiadomo, że ich słuchacze nie składają łatwo broni przed cięższymi percepcyjnie dźwiękami.
Dawno w Marillion nie było też tak mało gitary Rothery'ego. Jest to album przede wszystkim klawiszowo-fortepianowy. Mark Kelly i Steve Hoghart pięknie się tu uzupełniają tworząc wielowarstwowe dźwiękowe pejzaże, raz ulotne, innym razem cudnie ciągnące utwór, a czasem po prostu go ubarwiające. Oczywiście to nie tak, że Rothery'ego wcale na "F.E.A.R." nie ma, bo jak już się pojawia to serwuje tak kosmiczne solo jak w czwartej części "The Leavers", czy w finale utworu "The New Kings" - sam zresztą numer zdaje się sięgać po konstrukcję rodem z wielkiej i mistrzowskiej kompozycji czasów "Marbles": "Ocean Cloud". Więcej słów zachęty chyba nie potrzeba.
"F.E.A.R." zdaje się być też albumem bardziej progresywnym, niż art-rockowym - oczywiście w granicach marillionowego rozsądku. To pięć utworów, z których dwa krótsze są bardziej przebojowe, piosenkowe, na pewno mocniej standardowe, a pozostałe trzy przybrały kształt podzielonych na części suit, gdzie każdy fragment płynnie przechodzi w kolejny. Właśnie w tych kompozycjach Marillion daje upust swoim artystycznym poszukiwaniom. One też stanowią o sile "Fuck Everyone And Run".
Jestem fanem wybuchów emocjonalnych Hogharta, histerycznych zmian napięć i dźwiękowych eksplozji jakie Marillion serwował w trakcie niemal całej swej kariery. To co nie podobało mi się natomiast w "Happiness Is the Road", czyli monotonia brzmienia, bardzo podoba mi się na "F.E.A.R.", które jest spokojne i niespieszne, refleksyjne, ale przy tym bardziej angażujące, a i sam materiał ma po prostu lepsze melodie i więcej ciekawszych momentów. Ot, takim już nieoczywistym i pokręconym tworem jest Marillion. Nowy album nie przejdzie raczej do historii, ale Hoghart i jego świta nie mają się czego wstydzić, myślę że fani absolutnie zaakceptują "F.E.A.R.", również jako próbę zmierzenia się koncepcyjnością rodem z "Marbles". Krążek ma swój charakter, mniej piosenkowy a bardziej artowy. Takiemu obliczu Marillion trzeba przyklasnąć, muzyki koniecznie posłuchać, rozmawiać o niej wyczekując co też jeszcze Panowie z siebie wykrzeszą.
Grzegorz Bryk