Pustynia oczyszcza, to wiadomo od zawsze. Jest jednak taka jedna pustynia w Kalifornii, na której proces pozbywania się swoich wewnętrznych demonów odbywa się w sposób wyjątkowy - za pomocą muzyki. Najnowszym owocem tej terapii jest "Post Pop Depression".
Gospodarzem na wspomnianej pustyni jest Josh Homme, lider Queens of The Stone Age, jedna z ikon dzisiejszego gitarowego grania i muzyczny szaman tego miejsca. Przez lata Rancho de la Luna odwiedziło wiele ważnych postaci współczesnej muzyki, czego owocem były chociażby słynne "Desert Sessions". Chyba nikomu pobyt na pustyni nie był jednak tak potrzebny jak Iggy’emu , a i ostatnio samemu gospodarzowi.
Te parę tygodni w Kalifornii były dla Popa czasem muzycznego uporania się ze śmiercią przyjaciela Davida Bowiego, ale i ze wszystkimi własnymi strachami - ze starością i osamotnieniem na czele. Homme rozumiał go doskonale, ledwie dwa miesiące wcześniej terroryści urządzili przecież masakrę na paryskim koncercie Eagles of Death Metal, zespołu którego jest współzałożycielem. Josha w Bataclan szczęśliwie nie było, musiał się jednak zmierzyć z tym, że zginęła niemal setka fanów jego muzyki, a jego koledzy z zespołu ledwo uszli z życiem. "Post Pop Depression" to 40 minutowa próba wyleczenia się z tych traum.
Zaczyna się od "Break In To Your Heart" - piękna, walczykowa melodia i ten głęboki, profetyczny głos Iggy’ego. Brzmi to jak jakiś hit z posępnego dancingu. Dalej mamy niby pogodniejszą rzecz - singlowa "Gardenia" z fajnie wystukaną linią basu. Piszę niby, bo nostalgiczno-pustynny klimat tu też nie odpuszcza ani na sekundę. Trzecia na płycie "American Valhalla" to chyba najbardziej osobisty i tekstowo poruszający moment krążka. "Where is American Valhalla/Death is the pill that’s hard to swallow/is anybody in there?/And can I bring a friend?/ I’m nothing but my name. Nothing but my name" - śpiewa Pop.
Najmocniejszym momentem albumu jest “Sunday", kapitalna, wręcz taneczna melodia napędzana świetną sekcją rytmiczną, kobiecy chórek w środku i finał… na kwartet smyczkowy, niczym z epickiego "Mosquito Song" QOTSA. Znów bardziej mroczno robi się w akustycznym, brzmiącym trochę westernowo "Vulture". Świetnym zakończeniem albumu jest "Paraguay" - w połowie utworu lekka, urocza melodia przechodzi w drugiej części w pełną wkurzenia na świat melorecytacje Iggy’ego z gitarowymi odjazdami Josha w tle. Klasyk.
Chyba jedyną rzeczą której zabrakło mi na tej wspaniałej płycie jest jeden-dwa mocniejsze kawałki. Myślę, że wokal Iggy’ego równie znakomicie spasował by się z cięższymi Joshowymi riffami chociażby z okresu supergrupy Them Crooked Vultures.
Nie ma tu jednak co się na siłę czepiać. "Post Pop Deppresion" to jedno z największych dokonań Iggy’ego. Parę dni temu skończył 69 lat, wypada mu życzyć wielu następnych, aby jeszcze może spróbował przeskoczyć ten krążek.
Maciej Pietrzak