Chwyciło już od pierwszego uderzenia perkusji - bo tak zaczyna się debiut poznańskiej grupy Rust - trzymało przez rockowe riffy i szalone solówki, rozdzierało na strzępy wokalem. Bez wątpienia, chwyciło jak diabli! I tak przez pięćdziesiąt minut.
Bo Rust mają tę iskierkę. Ten niedający się wyuczyć, niemożliwy do wyszkolenia element muzyki, który magnetyzuje, każe tupać nóżką i cieszy każdym dźwiękiem płynącym z głośnika. Nie tkwiący w technice, ani w melodii, ale w muzycznej podświadomości, będący ponad kompozycją, albo raczej w jej głębi - tam gdzie tkwi dzikość piosenki, która z kolei ten sam stan wywołuje w słuchaczu i buja, rozpala instynkt, hipnotyzuje. Rust to mają, niezaprzeczalnie. Wciągają w świat przykurzonych szaf grających serwujących najbardziej klasyczne oblicze hard rocka i angielskich klubów z lat '70, wypełnionych jazgotem rock'n'rollowych riffów.
Właśnie w takiej stylistyce obracają się Poznaniacy. Łatwo byłoby powiedzieć, że po prostu kochają Led Zeppelin - kto zresztą nie kocha? Rust jednak kochają ich na swój sposób, bo wokalista, Michu Przybylski, jest wprawdzie lekko Plantowy, ale jest też mocno Przybylski - zresztą powiedzmy sobie szczerze, choć to truizm, próba naśladowania Roberta Planta jest wokalnym samobójstwem. I prawda, w żyłach Rust płynie muzyczna spuścizna po Led Zeppelin, ale w takim samym stopniu, jak ma to miejsce w przypadku wojaży Irlandczyków z The Answer, brytyjskiego The Temperance Movement , amerykańskich Rival Sons czy Scorpion Child (szczególnie ta grupa, również ze względu na udany debiut "Scorpion Child", jest do Rust podobna). Panowie zatonęli w blues rocku, hard rocku i rock'n'rollu o drapieżnych, ale i niezwykle rześkich, Pageowych gitarach oraz Plantowym wokalu, z masą wyśmienitych ozdobników. Mówię o wszystkich wspomnianych zespołach, nie tylko Rust - i nie jest to bynajmniej zarzut, a raczej wielki komplement i drogowskaz dla wielbicieli Led Zeppelin, że u tych wykonawców znajdą to co w muzyce kochają. Cieszy, że do ekipy, zupełnie bez kompleksów dołączają Polacy.
Jak do tej pory debiutancki "White Fog" reklamują dwa klipy, do tytułowego "White Fog" i "Mary Jane", ale nie wydaje się, by były to najlepsze numery na albumie - tak, najbardziej rozrywkowe, ale zdecydowanie nie oddające charakteru płyty. Prawdziwymi perełkami i petardami są przede wszystkim te mniej rzucające się w uszy, ale i najmocniej pachnące przeszłością piosenki, jak przykładowo folkowo-hard rockowy "Good Luck"; najbardziej zabarwiony bluesem "World's Gonna Change"; opatrzony świetnym riffem "A Thousand Sounds"; instrumentalny, połowicznie akustyczny z posmakiem psychodeliki "Sailing On A Plastic Drum"; i wreszcie wielkie zwieńczenie albumu, dwunastominutowy "Glen More Men" ze świetną częścią instrumentalną, typowy koncertowy zabijaka. Instrumentaliści to zresztą wielka zaleta Rust, od znakomitej, zadziornej sekcji poprzez cieszące przy każdym dźwięku gitary - wszystko to gra ze sobą w najlepsze, tworząc wybuchową mieszankę znakomitych rock'n'rolli. Jednak to przede wszystkim wokal Przybylskiego stanowi o sile Rust - wysoki, kokieteryjny, pełen ozdobników w najlepsze ubarwiających linie wokalne, wreszcie dziki i buńczuczny, bezwzględnie godny zapamiętania i autentycznie wciskający się w głowę. Po prostu taki jak trzeba i tylko dziwi, że dość często przepuszczany jest przez efekt z lekka megafonowy.
To jednak w niczym nie przeszkadza. Ciężko zresztą doszukiwać się w poczynaniach Rust czegokolwiek, co by mierziło, albo nie do końca przekonywało. "White Fog" to kawał rześkich, chwytających i potrafiący przywalić z kopyta hard rocków zabarwionych bluesem i rock'n'rollem. Podanym w starym stylu. Idealnymi na półkę pomiędzy Led Zeppelin, Rival Sons i The Answer, choć jeszcze bez takiej brawury. Bez wątpienia godnych i wartych słuchania. Tym bardziej, że znowuż nie tak mocno odstających poziomem od zagranicznych, dużo bardziej doświadczonych kolegów. "White Fog" to po prostu jazda obowiązkowa. Bez trzymanki. I tak trzymać! Bo Rust są świetni w tym co robią!
Grzegorz Bryk