Burning Rain

Epic Obsession

Gatunek: Rock i punk

Pozostałe recenzje wykonawcy Burning Rain
Recenzje
2013-09-06
Burning Rain - Epic Obsession Burning Rain - Epic Obsession
Nasza ocena:
8 /10

Ostatni krążek amerykańskiego Burning Rain miał premierę trzynaście lat temu. To wystarczająco dużo czasu, by o istnieniu zespołu po prostu zapomnieć. Niemniej jego twórcy, Doug Aldrich i Keith St. John, przypomnieli o sobie w 2013 roku za sprawą albumu zatytułowanego "Epic Obsession".

Od czasów "Pleasure To Burn" w składzie Burning Rain zaszły pewne zmiany. W składzie nie uświadczmy już Iana Mayo i Alexa Makarovicha, ich miejsce zajęli Sean McNabb i Matt Starr, ale to i tak nie ma większego znaczenia w kontekście działalności formacji, w której prym wiodą Aldrich i St. John. Tenże duet na "Epic Obsession" napisał dwanaście premierowych utworów, kolejny zaproponował w formie coveru i dołożył też alternatywną wersję jednego z numerów z krążka. W sumie czternaście nagrań. Efekt jest niezły. Długa przerwa we współpracy Aldricha i St. Johna pod szyldem Burning Rain zdecydowanie przysłużyła się ich kondycji w studio. Utwory aż kipią zagrywkami wprost z tradycyjnej szkoły hard rocka. Sporo tu przebojowości, czadu i szaleństwa.

Muzycy Burning Rain w 2013 roku to przede wszystkim specjaliści od kompozycji szybkich, wypełnionych dużą ilością zadziornych riffów, często z jedną lub dwoma gitarowymi solówkami w finale. Materiał w wielu fragmentach sprawia wrażenie, jakby był tworzony na zasadzie improwizacji. Aldrich i McNabb, trochę w koncertowej konwencji, powędrowali w takie obszary, które wymykają się studyjnym standardom. Zabrzmi to ryzykownie, ale moim zdaniem gitary Aldricha na nowym krążku Burning Rain brzmią znacznie lepiej niż na dwóch ostatnich nagraniach Whitesnake. Tak, jakby współpraca z St. Johnem tchnęła w niego świeżego ducha.

Sam St. John dobrze dopasował się do ścieżek gitarowych bardziej znanego kolegi. Partie wokalisty z Brooklynu brzmią tak, jak powinien brzmieć hard rockowy wokalista, a więc ze sporą dawką luzu w głosie, zarazem z charakterystyczną, efektowną chrypką. St. John raczej nie pozwolił sobie na tym materiale na szczególną wokalną przebojowość, inaczej niż Aldrich na gitarach, ale nie można mu niczego zarzucić. Jest niezły i ma szerokie możliwości, bowiem potrafi gładko nadążyć za różnymi formami muzycznej ekspresji Burning Rain. Od razu trzeba bowiem dodać, że przy całej żywiołowości "Epic Obsession", Aldrich, St. John McNabb i Starr nie odmówili sobie również numerów lżejszych. Na albumie znalazły się dwie ballady w klasycznej formie ("Heaven Gets Me By" i "Where Can I Believe In Love"), ale uczciwie należy też tu wymienić "Our Time Is Gonna Come".


O ile jednak ostatni z tych numerów ma w sobie świetną rosnącą konstrukcję, o tyle ballady to w mojej ocenie przede wszystkim pokaz ckliwości. Owszem, przy takiej dawce energii, jaką na "Epic Obsession" prezentują Amerykanie, warto czasem zwolnić, ale te kawałki zdecydowanie do mnie nie trafiły. To tak, jakby Metallica do tracklisty czarnego albumu włączyła "Bleeding Me", czujecie ten efekt? Dlatego też alternatywne, akustyczne wykonanie "Where Can I Believe In Love" jest tu zbędne. Za to "Kashmir" Zeppelinów w wykonaniu Burning Rain to zupełnie inna historia. Oczywiście formacja, biorąc na warsztat ten klasyk, prochu nie wymyśliła, ale dobrze czasem nawet w rzemieślniczej formie pokazać światu, że granie za najlepszymi to żaden problem.

Tym sposobem uważam, że powrót Burning Rain po trzynastu latach studyjnego impasu należy uznać za udany. Czuć na "Epic Obsession" chemię miedzy muzykami, słychać hardrockową energię. Wśród wielu niezłych tegorocznych krążków wskrzeszających hard rockowe ideały, trzeci studyjny album Burning Rain powinien znaleźć się w tuż za czołówką.

Konrad Sebastian Morawski