Rockowi punkowy z Kalifornii, The Bronx, powracają z czwartą płytą.
W międzyczasie powołali żartobliwy projekt Mariachi El Bronx, w którym realizowali się jako…klezmerzy. Nie wiem na ile to epizod, ale na szczęście dla rockowej publiczności wrócili do korzeni. Ich czwarta płyta, zatytułowana jakże oryginalnie "IV", przypadnie do gustu wszystkim miłośnikom dotychczasowej twórczości The Bronx.
Nowy album przynosi 12 przebojowych, rockowych utworów. Rockowych, bo choć The Bronx mają punkowe korzenie i chcą być postrzegani jako kapela hardcore, to ich muzyka bliższa jest dokonaniom zespołów obecnie dość luźno powiązanych z tymi nurtami jak Foo Fighters (m.in. ex- Fear) czy The International Noise Conspiracy (muzycy m.in. Refused).
Paradoksalnie jednak jest to największy atut tej kalifornijskiej kapeli. Ich najnowszy krążek nie ma prawa bowiem szybko się znudzić. Każdy utwór jest odmienny, ale jest to zadziwiająco przyjemny eklektyzm. Przede wszystkim jednak słychać że muzycy The Bronx czerpią z grania ogromną radość, która udziela się słuchaczowi. Jeśli kiedyś mówiło się, że hardcore musi być wściekły, to The Bronx pokazują, że może być też zwyczajnie bezpretensjonalny.
Nietypowy to też hardcore, bo poza pełnymi energii utworami mamy tu też np. swego rodzaju balladę, która na dodatek brzmi ciekawie i nie jest patetycznie-ckliwa ("Life Less Ordinary"). Każdy z zawartych na "IV" utworów to potencjalny przebój, każdy eksploruje inne rejony muzyki rockowej. Nie znajdziemy tu typowego punk rocka, chociaż fani choćby orgcore`a znajdą tu wiele dla siebie. Jeśli więc lubicie Against Me! czy Gaslight Anthem, to z pewnością pokochacie też The Bronx.
Płyta jest krótka, a większość numerów kończy się po niewiele ponad dwóch minutach. I bardzo dobrze. Dzięki temu chce się jej słuchać w kółko, bez uczucia znużenia. Czysta przyjemność.
Krzysztof Kołacki