"Turn Off The City Lights", czyli kolejny dowód, że Polacy dobrze ro(c)kują. Nie tylko w indie i elektro.
Niech Was nie przestraszy nazwa grupy - ewentualne skojarzenia z męczącymi dźwiękami Placebo są tu zupełnie nie na miejscu. Ashtray to grupa spod znaku czadu i riffów, a nie "londyńskiego letniego deszczu", melancholijnego i często nudnego. Można o nich prędzej napisać "Warszawa gości Seattle" - nasz powstały w 2008 (datę podaję, by ktoś nie posądził chłopaków o łapanie się na falę powrotów zespołów z amerykańskiego miasta, która ruszyła rok później) stołeczny kwartet inspiruje się bowiem szeroko pojętym grunge'em, choć nie brak im hardrockowej siły i pewności siebie.
Ashtray stawia na solidne riffowanie, gęstą grę sekcji i piach w głosie wokalisty. Raz czyni to z odrobiną brzmiącego wręcz metalowo funku ("Where Are We"), kiedy indziej raczy nas solidnym rockiem o jednoznacznym tytule "Rock 'N' Roll" - właśnie w takich ciuszkach najbardziej im do twarzy. Panowie porywają się też na rzecz bardziej rozbudowaną, stonerową, zagraną w duchu Black Sabbath. Mowa o kawałku "Tank", który niestety nudzi - partie wokalne podwajające gitarową melodię fajnie wychodziły chyba tylko Ozzy'emu, a i to niekoniecznie. "Iron Man 2" dostaniemy pewnie na krążku "13" Sabbathów, więc pozostali powinni szukać innych rozwiązań.
Jeszcze w kwestii wokalu - ten działa jak należy, gdy kolega gardłowy Doman włączy ryk, albo bawi się w wielogłosy. Gdy przychodzi do "pojedynczego" czystego śpiewu, szał się urywa, robi się tak surowo, że aż niemiło. Choć teoretycznie na braki brzmieniowe można przymknąć oko, bo fakt, że mamy do czynienia z promówką oraz stylem w nazwie mającym "paskudztwo", to jednak w przypadku niedorobionych niektórych partii głosowych trochę jednak bolą.
"Turn Off The City Lights" to jednak obiecujący materiał, rzecz, która powinna zainteresować fanów gitarowego grania nad Wisłą, przynieść Ashtray rozgłos i pozwolić im nagrać solidny duży materiał. Powodzenia!
Jurek Gibadło