Avril Lavigne po latach bycia sympatyczną dziewczyną w trampkach oraz, w późniejszym okresie, pretendowania do miana następczyni Alanis Morissette postanowiła, jak sama przyznaje w wywiadach, pokazać swoje dojrzałe, bardziej stonowane oblicze.
"Goodbye Lullaby" miało, zgodnie z zapewnieniami jego głównej autorki, przedefiniować styl, w jakim dotychczas obracała się piosenkarka. Czy jednak Avril w wersji "na poważnie", pozbawiona młodzieżowego wizerunku i nie śpiewając o naiwnych - ale przecież na swój sposób sympatycznych - problemach nastolatków może wypaść przekonywająco i podążyć drogą choćby wspominanej starszej koleżanki, Alanis?
Ponoć nowy album w dużej mierze jest próbą odreagowania ciężkiego okresu w życiu Avril. Rozpad jej związku z Deryck’iem Whibley’em, zawodowo frontmanem Sum 41, z pewnością nie służył tworzeniu dźwięków i liryków o pozytywnym zabarwieniu. Niestety, ale przez cały czas trwania krążka młoda Kanadyjka wypada zbyt mało wiarygodnie, by uznać "Goodbye…" za wydawnictwo poruszające i nagrane przez doświadczoną przez życie kobietę, bardziej przez lekko zranioną dziewczynę. Teksty, choć ich tematem są przeważnie trudne momenty w życiu, zostały napisane w sposób infantylny, zaś sama twórczyni hitu "Complicated" śpiewa je w ogóle nie oddając ich znaczenia. Nawet ballady, których charakter najlepiej pasuje do konceptu, brzmią gorzej niż te z poprzednich płyt. Smutnawych przebojów na miarę "Nobody’s Home", "When You’re Gone" czy "I’m With You" z pewnością tutaj nie uświadczycie. Co gorsze, nawet dynamiczne numery, których faktycznie jest tym razem mniej, wypadają blado i są pozbawione zapadających w pamięć refrenów.
Choć próby odnajdywania nowej drogi artystycznej są godne pochwały, w rezultacie nie idą za nimi ani faktycznie introspektywne teksty, ani przekonująca muzyka. Nie sposób nie dojść do wniosku, że Avril nadal mentalnie jest raczej nastolatką, a nie dojrzałą kobietą. Czy nie lepiej zrzucić sukienkę, założyć tenisówki, jeansy i ponownie zacząć jeździć na deskorolce?
Jacek Walewski