Jeszcze zanim Ed Sheeran za sprawą debiutanckiego albumu „+” (2011) wystrzelił z Londynu gdzieś w okolice Pasa Oriona i Wrót Tannhausera, mijając przy okazji w swojej międzygwiezdnej podróży Davida Bowmana i Ziggy’ego Stardusta, a najogólniej rzecz ujmując zobaczył rzeczy, którym my, ludzie, nie dalibyśmy wiary, ukazała się EPka „No.5 Collaborations Project” (2011).
Był to krążek, na którym sympatyczny Brytyjczyk śpiewał numery z przeróżnymi osobistościami świata muzyki – wtedy może jeszcze nie z pierwszej ligi, ale też nie anonimowymi. Obecnie, już po trzech długogrających płytach i numerze „Shape of You” (4 miliardy odsłon na youtube), które wywindowały Sheerana do statusu największej białej gwiazdy na globie, postanowił wrócić do tego pomysłu. Oczywiście rudowłosy artysta tym razem mógł zaprosić praktycznie każdego, bez względu na koszty. Tak też uczynił. Jest więc na płycie Justin Bieber, są Eminem i 50 Cent, Skrillex, Bruno Mars, Travis Scott, Khalid, Camila Cabello, Young Thug… i tak dalej, i tak dalej. Niestety lista nazwisk, z którymi krosuje się Sheeran jest łatwiejsza w zapamiętaniu niż jakikolwiek numer z tej przeraźliwie nijakiej płyty.
A przecież tu się powinno skrzyć od niesamowitości. Melodie porywać do rytmu i rozpromieniać najbardziej pochmurny dzień. Megahity wylatywać jak z płyt Michaela Jacksona albo Queen. Tymczasem album przechodzi obok człowieka jak wygrana w Lotka. Nie pozostawia nawet pustki czy złudzenia, że zabawa była dobra. Poziom zachowawczości przekracza wszelkie normy i szczerze mówiąc, nie wyobrażam sobie, by ktokolwiek w przyszłym sezonie nucił jeszcze jakikolwiek numer z „No.6 Collaborations Project”, a mówimy przecież o albumie z gatunku „rozrywki totalnej”, radiowym komercyjnym popie, nie o dziele sztuki. Zupełnie szczerze, to nawet „Origins” od Imagine Dragons, ba! nawet ostatni Gorillaz, miały więcej momentów (a było ich tam wyjątkowo mało!) godnych zapamiętania niż czwarty studyjniak Sheerana. Krążki łączy zresztą to, że są przeprodukowane, wyprane z emocji, nośnych melodii i pozbawione choćby namiastki stylu reprezentowanego przez zaproszonego do współpracy gościa.
By spróbować choć na chwilę z piachu bicz ukręcić, to ostatecznie można się delikatnie rozmarzyć przy balladzie na pianino i gitarę „Best Part of Me” zaśpiewanej w duecie z Yebbą. Nie najgorsza jest współpraca Sheerana z Bieberem w „I Don’t Care”. Wyróżnia się również rockowy „Blow” (feat. Bruno Mars i Chris Stapleton), ale to nawet nie przez to, że jest to jakiś znowu dobry kawałek, po prostu na tle innych da się tam dostrzec jakiekolwiek oznaki życia. Wielu pewnie ostrzyło sobie kły na „Remember the Name” gdzie rapują Eminem i 50 Cent, ale nie tym razem – piosenka jest tak nieistotna jak i cała reszta płyty.
Wygląda więc na to, że ten sympatyczny rudowłosy chłopiec – niegdyś z gitarą - wpadł w łapska wielkich firm, mających lepszy pomysł na muzykę Sheerana niż sam Sheeran. Album się oczywiście sprzeda, konta napęcznieją i tylko szkoda, że dobrej muzyki słuchacz nie dostaje. Trzeba być naprawdę fanatycznym wielbicielem Eda, by dobrze mówić o „No.6 Collaborations Project”.