Legenda technicznego thrash metalu w postaci Forbidden powróciła na scenę... by prawdopodobnie tymczasowo ją zdominować. Co prawda, konkurencja jest spora, bo i młodziaki hałasują na wysokim poziomie, a i staruszkowie z Artillery, Heathen i Death Angel mają swoje do powiedzenia.
Z tą jednak różnicą, że po trzynastu latach powrót Forbidden elektryzuje bardziej, niźli zmartwychwstanie powyższych. Historii zespołu przedstawiać nie trzeba (przynajmniej tak zakładam), za to warto wspomnieć o roszadach personalnych. Steve Smith i Mark Hernandez to nowe twarze w ekipie Forbidden, aczkolwiek, nie tak całkiem nowe na metalowej scenie. Ten pierwszy znany jest z Vicious Rumours, Nevermore, Testament czy Dragonlord, a drugi... jest jednym ze znaków firmowych Vio-lence czy wielokrotnie wspominanego Heathen. Tu warto się zatrzymać, ponieważ to co kolega Hernandez wyczynia za beczkami przypomina młóckę typową dla boga perkusji Gene'a Hoglana, co jest nobilitacją samą w sobie (''Dragging My Casket'').
Zamiana oryginalnych grajków na równie uznane nazwiska wyszła zespołowi na... dobre. Zdecydowanie powiew ''świeżej'' krwi dał grupie kopa, a biorąc pod uwagę jakość tego materiału oraz to, jak pieczołowicie zachowano atmosferę i klimat znamienny dla wydanego dwadzieścia lat temu ''Twisted Into Form'', mamy tutaj dzieło zadowalające każdego fana dobrego metalu. Okładka również podtrzymuje retro klimat, a brzmienie wypracowane przez pana Locicero przy współpracy z jego kolegą Timem Narducci - łechce uszy nawet tak przeżartego nowoczesnym łojeniem metalucha jak ja. Choć lwia część tego, o czym piszę na łamach Gitarzysty i Perkusisty, ma ścisły związek z (nie)lubianym metalcore, równie często jak do nowych albumów As I Lay Dying czy Heaven Shall Burn wracam do Sarcofago, Xentrix czy zapomnianego już Watchtower.
A wracając do ''Omega Wave''. Jeśli ktoś jeszcze ma wątpliwości, czy w ogóle sięgać po album z pastelową okładką zdobiącą piąty album Forbidden, niech odpali sobie ''Adapt or Die'', który mknie na złamanie karku, a Russ Anderson w pewnym momencie śpiewa niczym Rob Halfrod (choć nie do końca). Nie wspominam już nawet o wybornym solo, doskonale wykorzystującym shredding do iście diabelskich celów. Craig Locicero to geniusz gitary, i aż dziw bierze, że to tak niedoceniany instrumentalista. ''Omega Wave'' to festiwal solówek, melodyjnych (jak cholera!) riffów, brutalnych partii sekcji, a najogólniej bezpardonowych ataków na nasze małżowiny uszne, będących kwintesencją thrash metalu z Bay Area. A niechaj dowodem na to będzie rozbudowany, w pewnym sensie epicki, bo częściowo brutalny, a częściowo tradycyjnie dla thrash metalu - balladowy ''Behind the Mass'', w którym pierwsze skrzypce gra Russ Anderson, udowadniając jak utalentowanym jest wokalistą (tak jakby jeszcze komuś musiał to udowadniać?).
''Omega Wave'' to udany powrót, może nawet lepszy niż Duńczyków z Artillery, ale - bez porównania z młócką jaką zaserwowali nam Brytole z Onslaught na ''Killing Peace''. Tak czy owak, Forbidden z impetem powrócił do łask, i mam nadzieję, że zespół po wypuszczeniu tak udanego dzieła nie rozpadnie się na kolejne trzynaście lat. Choć z drugiej strony nie wyobrażam sobie facetów po pięćdziesiątce napierdzielających super szybkie riffy - choćby nawet dla własnej satysfakcji.
Grzegorz ''Chain'' Pindor