Shadows Over The Cosmos
Gatunek: Metal
Wyjątkowo trafna nazwa zespołu bezbłędnie wskazuje, z czym będzie musiał zmierzyć się zabłąkany słuchacz, który nieopatrznie sięgnie po ten album. A gdyby nawet okazało się, że sama nazwa to jednak za mało, we właściwej identyfikacji materiału może pomóc bardzo dobra, choć jakże niewesoła, okładka. Mowa oczywiście o funeral doomowym graniu w klasycznej niemal postaci.
Blisko sześćdziesiąt minut muzyki i pięć utworów, będących absolutnym przeciwieństwem wakacyjnych hitów, funeralowa norma została więc zachowana. Także w kwestii muzyki nie ma tu mowy o jakimkolwiek odstępstwie od wzorca. Wszystkie cechy charakterystyczne gatunku są więc na swoim miejscu. The Howling Void prezentuje jednak zdecydowanie bardziej melancholijny odłam pogrzebowego doomu. Niespiesznie płynące, przepełnione smutkiem jesienne melodie, o minimalnej akcji, zatopione są w dużej dawce klawiszowego sosu. Przykrył on właściwie wszystkie pozostałe instrumenty. Szkoda, bo kiedy bardziej zdecydowanie do głosu dochodzi gitara, robi się wyraźnie ciekawiej. Do tego, zwłaszcza w "The Primordial Gloom", gdzieś w tle pojawiają się dzwonopodobne dźwięki, przypominające twórczość Arcana. Próżno szukać tu surowości, brudu czy przytłaczającego ciężaru gitar, typowych na przykład dla Ataraxie. I choć słucha się tego bezboleśnie, a całości od strony formalnej trudno coś konkretnego zarzucić, trochę to wszystko zbyt łagodne. I, nawet jak na standardy takiego grania, zbyt mało urozmaicone. Razi nadmierne podobieństwo poszczególnych utworów, a cały materiał brzmi, jakby został oparty na dosłownie kilku, powtarzanych w kółko, patentach. Owszem, są fajne momenty, ale trochę ich jednak za mało i mniej wprawiony słuchacz skazany będzie na heroiczną walkę z doborowymi jednostkami nudy, frontalnie atakującymi gdzieś od połowy krążka. Cysterna kawy może pomóc, ale gwarancji nie daję.
"Shadows Over the Cosmos" zdecydowanie nie porusza więc tak mocno, jak dokonania najlepszych bandów pogrzebowej sceny. The Howling Void sytuuje się raczej gdzieś w stanach średnich. Na pewno daleko mu do niesamowitej mocy i głębinowej atmosfery Ahab, ulotnego wdzięku Mournful Congregation, czy surowości wspomnianego już Ataraxie. To wprawdzie album nieco lepszy od recenzowanego jakiś czas temu w Gitarzyście Ea, także wydanej nakładem Solitude, ale niestety do zaoferowania ma niewiele więcej.
Szymon Kubicki