Running Wild

Blood on Blood

Gatunek: Metal

Pozostałe recenzje wykonawcy Running Wild
Recenzje
Grzegorz Pindor
2021-11-17
Running Wild - Blood on Blood   Running Wild - Blood on Blood
Nasza ocena:
6 /10

Stało się! Niemcy przypominają o sobie siedemnastym w dorobku, dużym, przepełnionym heavy metalem albumem. Płytą, której nie można z powodzeniem postawić obok najbardziej charakterystycznych w dorobku.

Materiałem bliskim płyt z przełomu nowego tysiąclecia, z naciskiem na „Rogues en Vogue” i kontrowersyjny „The Brotherhood”. Lider grupy, najstarszy z żyjących piratów, Rolf Kasparek przed premierą twierdził, że to najlepszy album w całej historii zespołu. Jak bardzo puste są takie wywody, nie trzeba nikogo przekonywać, a zwłaszcza tych, którzy wobec Running Wild nie mają żadnych oczekiwań, a jedyne, za co zespół kochają to piracka bandera i nostalgia. Wychowałem się na kilku płytach Rolfa, przez moment w młodocianym życiu sądziłem, że są lepsi niż pozostali wielcy heavy metalowego świata z Niemiec, ale to było nie tylko dwadzieścia lat temu, co w okresie, kiedy zespół i tak dogorywał, a pozostali świetnie odnaleźli się w nowej rzeczywistości.

Jakie zatem jest „Blood on Blood”? Czy jest to album zachęcający do abordażu, opróżniania butelek rumu i snucia historii o największych zawadiakach? Trochę tak, bo bazuje na doskonale znanych na motywach i niestety, trochę nie bo więcej tu utrzymanego w średnim tempie hard rocka niż ostrego heavy. Gros płyty ma w sobie moc, która nie poruszy młodych fanów ze względu na brak szybkości, tej ikry kojarzącej się z poczynaniami naszych metalowych piratów. Z drugiej strony, mniej wymagający słuchacze celebrujący kulturę dobrego, prostego riffu, znajdą tu dla siebie całą paletę zagrywek, od których ciężko się uwolnić („SayYourPrayers”, „The Shellback”). Największy atut tej płyty to najbardziej rozbudowane kompozycje, z naciskiem na epicki „The Iron Times (1618-1648)”, opowiadający o bodaj najkrwawszej z wojen w historii ludzkości. W nieco ponad dziesięciu minutach Rolf i spółka zawarli wszystkie najbardziej charakterystyczne elementy dla stylu Running Wild i pomimo tego, że jako całość, album do mnie zupełnie nie przemawia, te dziesięć minut spędzonych z Niemcami to najlepsze momenty od naprawdę wielu lat w karierze. Mało tego, dla porównania weźmy którykolwiek z tegorocznych kolosów od Steve’a Harrisa z Iron Maiden i ręczę wam, że tym razem to Niemcom udało się nagrać nie tylko bardziej porywający utwór, co taki, który w dość obrazowy sposób ilustruje wojenne wydarzenia, zgrabnie ujmując kojarzącą się z bitwami epickość, pewien chaos, bohaterstwo i moment kulminacyjny, jakim jest pokój.

Niefortunnie największą wadą tej płyty, jak i większości w dorobku Rolfa, a zwłaszcza w ciągu ostatnich 20 lat, jest brzmienie. Mam nieodparte wrażenie, że automat perkusyjny, w którym tak mocno rozkochał się również zatrzymał się w czasie. Dzisiejsze możliwości sprzętu i oprogramowania pozwalają zaprogramować tak, realistycznie brzmiące beczki jakby siedział za nimi człowiek, bez znaczenia, w jakiego obrębie gatunku poruszą się artysta. Nie wierzę, że choćby jeden numer na tej płycie nagrał pełniący obowiązki perkusisty Michael Wolpers, ale oddam honor Rolfowi za to, że przyznaje się, że na ostatnich płytach tylko część ze ścieżek była nagrywana, bądź dogrywana przez człowieka. Gdyby nie te kwadratowe bębny mielibyśmy bardzo solidną pozycję, pełną tak charakterystycznych melodii, ciekawych tematów od przepowiedni Jana z Jerozolimy, wspomnianej wyżej Wojny Trzydziestoletniej czy preludium do kultowego „Black Hand Inn” w „The Shellback”. Rolf śpiewa z tożsamą tylko dla niego manierą, gitary i bas pozostają wierne wszystkiemu co vintage, dokładnie tak jak robią to najwytrwalsi fani Running Wild. To dla nich ta płyta, reszta świata znajdzie ciekawsze zajęcia.

Recenzował: Grzegorz Pindor