Erlend Hjelvik długie lata spędził w Kvelertak i w Djevel. Norweski wokalista i kompozytor postanowił jednak rozpocząć działalność solową, czego rezultatem jest album „Welcome To Hel”.
Trzeba przyznać, że mając ugruntowaną pozycję w znanym i cenionym Kvelertak Erlend Hjelvik wykazał się dużą odwagą. Pod pretekstem różnic w rozwoju artystycznym z pozostałymi muzykami wspominanej kapeli muzyk poszedł swoją własną drogą. Ciężko powiedzieć na ile ta decyzja okaże się słuszna, bo album „Welcome To Hel” nie udziela jednoznacznych odpowiedzi.
W krążku całkowicie napisanym w sensie tekstowym i muzycznym przez Hjelvika poszczególne partie instrumentów zagrali mniej znani w środowisku gitarzysta Rob Steinway, perkusista Kevin Foley i basista Alexis Lieu, gościnie też wystąpili tu gitarzyści Matt Pike (High on Fire, Sleep) i Mike Scalzi. W sumie więc Hjelvik zebrał międzynarodowe towarzystwo na niecałe czterdzieści minut muzyki.
„Welcome To Hel” nie uniknie porównań do nagrań Kvelertak, bo już sam charakterystyczny wokal Hjelvika przywołuje określone skojarzenia. Do tego dochodzi też muzyka. Wszakże w dziesięciu utworach tworzących album dostajemy dużo heavy metalu, czasami nawet drapieżnych odmian rock n’ rolla. Wszelkie uzupełnienia kolejnych numerów – solówki gitarowe, efekty dźwiękowe, efekty chóru w sekcji wokalnej – ostatecznie dowodzą wszechstronnego podejścia Hjelvika do metalu. W sumie więc jego pierwszy album solowy nie jest ekstremalną wizją metalu, ale próbą łączenia różnych ciężkich gatunków, tak jak miało to miejsce w twórczości Kvelertak.
W każdym razie Hjelvik nie stroni od surowego black metalu, choć na ogół najbardziej ekstremalne pomysły instrumentalne łączą się z tonami przywołującymi skojarzenia z demonicznym heavy metalem („Father War”, „The Power Ballad of Freyr”, „Ironwood”, „Kveldulv”, „North Tsar”). Jest to więc próba zaprezentowania bardziej przystępnego oblicza black metalu. Na dystansie albumu podobać się mogą intensywne improwizacje, oparte na bezbłędnej współpracy gitarowo-perkusyjnej, gdzie Hjelvik sięga do wyobrażeń na miarę jego talentu w tworzeniu ekstremy („Helgrinda”, „Kveldulv”), świetnie wybrzmiewają dłuższe solówki gitarowe („The Power Ballad Of Freyr”, „Kveldulv”), ale już próba stworzenia blackmetalowego hymnu („Glory Of Hel”) wypada dość komicznie. Tu i ówdzie na krążku zdarzyło się, że niektóre kompozycje bywają bardzo bezpośrednie i brutalne w swej prostocie („Thor’s Hammer”, „12th Spell”). Być może najlepszym podsumowaniem albumu jest „Necromance”. Kilka pierwszych riffów gitarowych tej kompozycji to najbardziej mroczne norweskie lasy, które stopniowo, wraz z kolejnymi dźwiękami, przechodzą do rozciągniętych w różne strony zagrywek gitarowych i perkusyjnych, podobnie rzecz się ma z wokalami.
Album brzmi soczyście i został wyprodukowany przy zachowaniu wysokich standardów brzmienia. Nie ma tu więc miejsca na archaiczne dźwięki, stosowane niekiedy z premedytacją wśród współczesnych norweskich zespołów próbujących osiągnąć blackmetalowe brzmienie dawnych lat. W kontrze do dopieszczonego soundu „Welcome To Hel” wychodzi jego prymitywna oprawa graficzna, włączając w to śmieszną sesję głównego bohatera płyty. Całość dzieje się w otoczeniu mitologii nordyckiej.
Dlatego też uważam, że pierwsze solowe dzieło Hjelvika to album konfliktu – ekstremalne utwory, które próbują przeniknąć do komunikatywnego świata słuchaczy, wyprodukowane brzmienie stojące w kontrze do prymitywnej sesji graficznej i wokalista o blackmetalowym rdzeniu, który sięga po heavy metal. Jaki więc los czeka Hjelvika i jego twórczość solową? „Welcome To Hel” nie daje żadnych odpowiedzi poza tym, że fani Kvelertak powinni tu się szybko odnaleźć.