Geezer Butler

Plastic Planet

Gatunek: Metal

Pozostałe recenzje wykonawcy Geezer Butler
Recenzje
Grzegorz Bryk
2020-11-25
Geezer Butler - Plastic Planet Geezer Butler - Plastic Planet
Nasza ocena:
7 /10

Po odejściu Ozzy’ego Osbourne'a ze składu Black Sabbath, monolit zaczął pękać…

Po Ozzym przyszła pora na Billa Warda, a w połowie lat 80 ewakuował się również Geezer Butler, zostawiając u steru tonącego okrętu Tony’ego Iommi. Więc gdy Iommi eksperymentował z kolejnymi wokalistami i starał się poskładać Black Sabbath do kupy, co zajęło mu niemal 20 lat (dopiero w 2013 zespół w oryginalnym składzie nagrał i wydał „13”), reszta rozpierzchła się po świecie szukając nowych wyzwań.

Geezer Buttler w latach 80 koncertował z Geezer Butler Band posiłkując się głownie repertuarem Black Sabbath, więc grupa nie pozostawiła po sobie studyjnej spuścizny, niemniej właśnie tam zawiązała się współpraca ex-basisty Black Sabbath z gitarzystą Pedro Howsem. Panowie w 1995 roku założyli g//z/r (później przechrzczone na geezer, a już w XXI wieku na GZR) i pod taką banderą wydali debiutancki „Plastic Planet”, który ukazał się 26 października 1995 roku – parę miesięcy po „Forbidden” Black Sabbath i trzy dni po „Ozzmosis” Ozzy’ego Osbourne’a. Z tych krążków „Plastic Planet” jest bodaj najlepszy.

Dziś wszystkie trzy płyty firmowane przez Butlera zostały odświeżone przez BMG w postaci reedycji CD oraz po raz pierwszy wytłoczono je na winylach, a by uniknąć nieporozumień, podpisano je również po prostu imieniem i nazwiskiem Geezera Butlera. Pierwsza z nich, wspomniana „Plastic Planet”, jest dziełem Butlera i Howse’a wspomaganych przez perkusistę Deena Castronovo (później znanego ze współpracy z Osbournem czy grupą Journey) oraz wokalistą Burtonem C. Bellem, którego pionierskie, industrial-metalowe Fear Factory dopiero wypływało na szerokie wody.

Wpływy zdobywających ówcześnie uznanie stylistyk groove i industrial wyraźnie słychać na „Plastic Planet”. Całość podrasowana jest ciężkim blues rockiem charakterystycznym dla techniki Butlera wykształconej w czasach Black Sabbath. Na albumie jest masywnie i topornie, mechanicznie, mroczno, zimno i agresywnie, a całość tłuszczem oblewa soczysty bas tworząc spójną wizję głośnego i gniewnego grania. Takie numery jak „Catatonic Eclipse” (z wyraźnymi echami Black Sabbath), motoryczny „Drive Boy, Shooting” czy thrashowo rozwścieczone „Plastic Planet” oraz „House of Clouds” to drapieżna i intensywna kwintesencja tego krążka. Bo jest to autentycznie płyta głośna i przepełniona agresją nawet mimo tego, że wieńczy ją narkotyczna kołysanka „Cycle of Sixty”.

To co się na krążku zestarzało to nawiązania do estetyk w założeniu trochę mroczniejszych, gotyckich a być może nawet okultystyczno-satanistycznych, bo chociażby taki „Seance Fiction” zdaje się być próbą odtworzenia klimatów rodem z czarnych mszy czy diabelskich rytuałów ku chwale Księcia Ciemności, jednak z perspektywy czasu są one przeszarżowane, sprawiają wrażenie karykaturalnych i po prostu parodystycznych. Nie wzbudzają trwogi, a raczej rozbawiają. Niestety w takiej teatralnej manierze Bell śpiewa często - czy to w „X13” czy „Sci-Clone”. Kiedy podobne klimaty eksplorował Ozzy Osbourne (by wspomnieć tylko legendarny „Black Sabbath”), brzmiał to dużo bardziej przekonująco i upiornie. Bell natomiast jest w tych fragmentach teatralnie przerysowany i kiczowaty.

„Plastic Planet” to wciąż dobra, rozwścieczona i mroczna płyta. Nie wszystkie elementy wytrzymały próbę czasu, ale znaczna część krążka nieustannie potrafi zrobić wrażenie. Fanów Black Sabbath nie trzeba przekonywać, natomiast gustujących w klimatach sludge, groove i industrial metalowych również powinni się reedycją „Plastic Planet” zainteresować.