Nie trzeba było długo czekać na następczynię „Plastic Planet” z 1995 roku od g//z/r, czyli ekipy dowodzonej przez basistę Black Sabbath Geezera Butlera, ówcześnie rozwijającego karierę poza burtą legendarnej, macierzystej kapeli.
Grupa co prawda zmieniła banderę, bo gdy „Black Science” pojawił się na sklepowych półkach 1 lipca 1997 roku sygnowała go nazwa geezer (wcześniej g//z/r), ale trzon muzyków skupionych wokół Butlera pozostał w większości bez zmian: na gitarze Pedro Howse, a za zestawem Deen Castronovo. Z zespołem rozstał się natomiast Burton C. Bell, którego zastąpił za mikrofonem Clark Brown – mało znany wokalista, dla którego współpraca z Butlerem jest właściwie jedynym znaczącym osiągnięciem w świecie muzyki. Tegoroczna reedycja, poddana masteringowi, podobnie jak „Plastic Planet” ukazała się już pod imieniem i nazwiskiem Geezera Butlera.
Z jednej strony na „Black Science” muzycy pozbyli się bodaj największej bolączki „Plastic Planet”, czyli z perspektywy czasu dość komicznej estetyki mającej imitować obrządki z okultystyczną otoczką, z drugiej można odnieść wrażenie, że Butler i spółka trochę za mocno zaczęli czerpać z mainstreamu głośnego grania. Bo o ile „Plastic Planet” przy swoich mankamentach był jednak albumem cholernie agresywnym i wypełnionym gniewem, czyli pochodzącym spoza głównego nurtu, z podziemia, to na „Black Science” pojawia się znacznie więcej melodii i ukłonów w stronę popularnego ówcześnie groove metalu w swojej najłatwiej przyswajalnej odmianie.
Takie „Man in a Suitcase”, nasączony industrialem „Mysterons”, „Justified” czy „Area Code 51”, choć niepozbawione uroku, sprawiają wrażenie trochę zbyt skocznych, może nawet w stylu mocniejszych tąpnięć Stone Sour wymieszanego z Megadeth, przez co obdzierają krążek z klimatu obcowania z graniem podziemnym i niebezpiecznym. Na „Black Science” znalazło się również bardzo dużo industrialnej elektroniki uzupełniającej i akcentującej ostra grę gitar i potężne uderzenia perkusji – jednocześnie dobrze współgra to z poruszaną w tekstach tematyką science-fiction.
Są też momenty, dla których krążka wart posłuchać: mocne „Box of Six” czy „Trinity Road”, w których wokalnie słyszę odległe echa Slayera, solidny thrash metal „Department S”, poprowadzony świetną groove’ową gitarą „Has to Be”, najbardziej eksperymentalny, a zarazem cudnie się rozwijający „Number 5” czy wreszcie zupełnie pozbawiony ciężaru, a oparty na elektronice „Northern Wisdom” i industrialny, mechaniczny „Xodiak”. Szkoda, że Butler i spółka w brzmieniu swojego drugiego krążka patrzyli raczej w przyszłość metalu niż w kierunku niebezpiecznego podziemia bądź mrocznej przeszłości.
Jest na „Black Science” czego posłuchać, aczkolwiek akurat fani Black Sabbath nie znajdą tu wielu nut dla siebie. Ciężki, tłusty blues na basie, który jest znakiem rozpoznawczym Geezera Butlera, na jego drugim krążku zanikł zupełnie pokryty estetyką industrialną i groove metalową. „Black Science” reprezentuje szkołę nowocześniejszego metalu. Szukający brzmienia Black Sabbath zdecydowanie lepiej odnajdą się w wydanym dwa miesiące wcześniej „When the Bough Breaks”, czyli drugim solowym krążku Billa Warda, bardziej oldskulowym i z jasno sprecyzowanymi, sabbathowymi korzeniami.