Smok to tylko przenośnia. W niektórych legendach wykradał dzieci i karmił nimi swoje małe smoczątka. Ronnie James Dio więc pyta: kto dziś kradnie nasze dzieci?
Na dziesiątym albumie studyjnym Dio pt. „Killing The Dragon” otoczka fantasy jest tylko przykrywką. Kapela powraca do problemu elektronicznego poddaństwa, nazywając uzależniającą technologię bożkiem, przeciwko któremu należy się zbuntować. To wszystko dzieje się w 2002 roku.
W porównaniu do poprzedniego albumu studyjnego – „Magica” – ze składu kapeli odszedł gitarzysta Craig Goldy, a na jego miejsce wszedł Doug Aldrich. Na klawisze, ale tylko do utworu „Before The Fall” powrócił także Scott Warren. Te zmiany wywarły wpływ na brzmienie Dio. Kapela zaproponowała drapieżne, żywiołowe i gotowe na heavymetalowe sztandary utwory („Killing The Dragon”, „Along Comes a Spider”, „Better in the Dark”, „Guilty”, „Before The Fall”).
Jest w tym trochę przesadzonej przebojowości, ale wyjątkowy wokal niezapominanego Ronniego Jamesa Dio sprawia, że nawet nazbyt chwytliwe patenty instrumentalne brzmią jak ziemia obiecana dla ówczesnego fana heavy metalu. Przypomnijmy, że album ukazał się w czasach prosperity nu metalu, stąd też klasyki spod znaku NWOBHM i jego amerykańskich inspiracji nie były oczekiwane na rynku ciężkich brzmień. Tym większy szacunek dla Dio, że kapela zdecydowała się na album „Killing The Dragon”, który właśnie do klasyki próbuje nawiązywać. To też celebracja wypracowanej już tożsamości Dio – gotowy zestaw heavymetalowych hymnów.
Pomijając jak zawsze inspirujące wokale Ronniego Jamesa Dio, trzeba przyznać, że płyta w dużej mierze należy do Douga Aldricha. Nikt tak od dawna nie zasuwał na gitarze w Dio! Doug Aldrich zasypuje słuchaczy kapitalną porcją riffów i solówek. Wydaje się niezniszczalny, ale i esencjonalny w swej misji głoszenia heavy metalu. Trzeba było być naprawdę odważnym gitarzystą, aby wyjść wtedy naprzeciw Limp Bizkit, Linkin Park czy Korn. Być może z tego też powodu „Killing The Dragon” nie zbierał wybitnych recenzji. Tymczasem dziś materiał powinien zyskać drugą młodość.
Pomijając wcześniej wspominanie hymny krążek zawiera też grupę utworów, które na stałe wpisały się do żelaznego repertuaru Dio. Kto dziś nie zna słynnego „Scream”? Jedna z wizytówek Dio okazuje się symbolem niepodrabialnego stylu kapeli. To z jednej strony ekspozycja wspaniałych wokali Ronniego Jamesa Dio, a z drugiej heavy metal nieodporny na panującą ówcześnie modę. Swoim własnym życiem żyje też przebojowy „Push”, który z inicjatywy Jacka Blacka doczekał się specyficznego covera.
Kapela zadbała też o nagranie wciągającego, marszowego numeru, nieco wolniejszego od zasadniczej części albumu, ale będącego heavymetalowym drogowskazem w mrokach nowego wieku. To „Rock & Roll”, czyli kolejny popis wokalnych możliwości Ronniego Jamesa Dio i odświeżonej sekcji instrumentalnej. Natomiast w nieco wolniejszym, ale jakże zadziornym tempie został utrzymany „Throw Away Children”, który okazuje się drapieżną wariacją na temat heavy metalu, dodatkowo zaakcentowaną demonicznymi dziecięcymi chórami. W konwencji hymnu pozostaje też „Cold Feet”, będący stemplem na tym dynamicznym, soczystym i jakże niedocenionym zawczasu albumie. Jestem więc przekonany, że „Killing The Dragon” należy oddać jego wartość – to heavy metal na trudne czasy.
Wznowiony w tym roku materiał uzupełnia dodatkowa płyta z zapisem koncertu grupy w ramach trasy Killing The Dragon Tour, która odbyła się w 2002 i 2003 roku. Na krążku poza przebojami z repertuaru Dio odnajdziemy też utwór „Heaven and Hell”, który Ronnie James Dio nagrał z Black Sabbath.