Whalesong nie szaleje z częstotliwością wydawania albumów studyjnych, wreszcie jednak drugi krążek zespołu ujrzał światło dzienne. A właściwie jasność tysiąca słońc, rozbłysłych na niebie.
Dobrego industrialu nigdy za dużo, a Whalesong udowodnił już wcześniej, czy to na debiutanckiej EPce "Filth" czy na długogrającym "Disorder", że wie jak bawić się w takie dźwięki. Nawet jeśli w kontekście twórczości Michała 'Neithana' Kielbasy przewijały się nieuchronne porównania do Godflesh czy Swans, trudno było odmówić grupie własnej wizji muzyki. Można odnieść wrażenie, że "Radiance of a Thousand Suns" jest próbą oderwania się od tych łatek, swoistej redefinicji dotychczasowego brzmienia i co najważniejsze próbą całkiem udaną.
Przede wszystkim płyta nie jest oczywistą kontynuacją wcześniejszego grania Whalesong. Zespół nie próbuje już wywoływać w słuchaczu dyskomfortu (a przynajmniej stara się to osiągnąć innymi środkami), ani grać tak ciężko, masywnie i brudno, jak to drzewiej bywało. Gitary sporadycznie wgniatają w ziemię, a wrzeszczący wokal w całości został zastąpiony przez recytacje. Pod pewnymi względami jest to najłatwiej przyswajalny materiał Whalesong, o ile można tak powiedzieć o albumie - kolosie, wybrzmiewającym przez 105 minut, którego utwór tytułowy trwa niemal 48 minut i umieszczony jest na oddzielnym krążku.
Tym sposobem zamiast określenia industrial, przynajmniej w rozumieniu zdefiniowanym swego czasu przez "Streetcleaner" Godflesh czy "Cop" Swans, do Whalesong bardziej pasuje dziś pojemna szuflada z plakietką 'muzyka eksperymentalna'. Można do niej wrzucić niemal wszystko, ale na szczęście kapeli udało się utrzymać całość w ryzach, nie rezygnując przy tym z industrialnych korzeni oraz sludge'owych wpływów. "Radiance of a Thousand Suns" jest zatem bardzo spójny, choć nie przytłacza monotonią, nawet jeśli szereg rozwiązań powtarza się w kolejnych numerach, a zapętlona zagrywka potrafi ciągnąć się przez kilka minut czy nawet cały utwór. Struktury kompozycji są tym razem bardzo uproszczone, niemal mantryczne, a zamiast hałasu łatwiej natknąć się na drony, ambienty czy efekty w rodzaju bijących dzwonów, nieodparcie kojarzące mi się kapelami z katalogu Cold Meat Industry.
Neithan i towarzyszący mu na perkusji Grzegorz Zawadzki (dziś Whalesong jest duetem), postawili na klimat i wyraźną transowość, w czym wydatnie pomaga im użyte instrumentarium (m.in. gongi, wibrafon, theremin czy akordeon, za który ponownie odpowiada Vogg z Decapitated) oraz zaproszeni goście. Znany m.in ze Swans Thor Harris doskonale wzbogacił płytę partiami cymbałów młotkowych (bez niego krążek straciłby naprawdę sporo), świetnie też w "Consumer" brzmi psychodeliczny saksofon Aleksandra Papierza.
Szczególnie dobrze sprawdzają się tu takie utwory jak wyciszony, oparty na cymbałach "Bliss", niemal ambientowy "What Does It Mean to Survive?", czy transowy "A Wound in the Sky" zakończony spacerockową puentą. Nie wspominając o balansującym między ciszą a hałasem tytułowym potworze, który mógłby właściwie ukazać się jako odrębny album. Zresztą skupianie się na pojedynczych utworach nie ma większego sensu, całość prezentuje bowiem bardzo wyrównany poziom, a wielokrotne zagłębienie się w "Radiance of a Thousand Suns" pozwala na odkrywanie coraz to nowych smaczków. Formalnie bardzo proste ramy kompozycji skrywają ich tu bardzo wiele i zdecydowanie warto odkryć je samemu. Podoba mi się kierunek obrany przez Whalesong, ciekawe co wydarzy się jeszcze w przyszłości.