Myrath znaczy „dziedzictwo”. I tylko mimochodem wspomnę, że chciałoby się, by w Polsce pojawił się zespół, który tak odważnie i bez wstydu czerpałby z oszałamiających dobrodziejstw rodzimego folkloru, jak to robią Tunezyjczycy z Myrath w obrębie klimatów bliskowschodnich.
Po tym jak wystrzelili po „Tales of the Sands” (2011) i ugruntowali pozycję krążkiem „Legacy” (2016) jasne stało się, że Myrath na dłużej zadomowią się w świadomości słuchacza, który mieszankę ostrego grania z brzmieniami orientalnymi kojarzył do tej pory przede wszystkim z Orphaned Land. Wydaje się, że świta pod dowództwem gitarzysty Maleka Ben Arbia już dorównała popularnością swoim izraelskim prog-metalowym towarzyszom i wszystko wskazuje na to, że ma zamiar jeszcze troszkę tej niezagospodarowanej sceny sobie uszczknąć, bo „Sehili” to album szalenie przystępny, a już na pewno najbardziej ze wszystkich dotychczasowych produkcji Tunezyjczyków.
Można nawet pokusić się o stwierdzenie, że bardzo dużo tu rocka, być może nawet takiego z silnym zabarwieniem popowym. Wystarczy wsłuchać się w linie melodyczne „You’ve Lost Yourself”, czy refrenów z „Dance”, „Wicked Dice” albo „No Holding Back”, by dostrzec, że zespół próbuje przemycać swoje brzmienia do audytorium znacznie szerszego, niż tylko oddani słuchacze progresywnego metalu. Zresztą było to delikatnie zauważalne na poprzednim krążku „Legacy”, tu Myrath zdają się już nawet przed tym nie kryć. A i nie ma po co – ganić Tunezyjczyków nie warto, bo w znacznie bardziej melodyjnym anturażu jest im całkiem do twarzy. Tym bardziej, że to wciąż dodatek do prog-metalowej estetyki, bo „Shehili” to nieustannie krążek oparty na ciężkich gitarach, połamanych strukturach i instrumentalnym kunszcie będącym dziedzictwem po Queensryche i Dream Theater. Na całe szczęście Myrath dbają by nie było nudno, tak jak choćby od ostatnich 15 lat na krążkach bandy Petrucciego, i nieustanie w tych swoich kompozycjach motają, wprowadzają przeróżne wątki i po prostu niezgorzej kombinują.
Można tu dosłyszeć się inklinacji z power metalem, delikatnych odniesień do Korna, albo ogólnie sceny nu-metalowej, czy Symphony X. Jednak wciąż najwięcej barw wprowadzają do muzyki Myrath elementy bliskowschodnie i to one stanowią o niebywałym rozmachu „Shehili”, bo dodajmy, że jest to płyta iście epicka: ze smykami i dęciakami, operowymi wokalami (Zaher Zorgati jest niesamowicie interesującym i pomysłowym wokalistą), kalejdoskopem konceptów każących myśleć o nowej produkcji Tunezyjczyków jak o epickim filmie przygodowym w duchu „Lawrence z Arabii” albo „Sahary”. Najwidoczniej Ayreon i Avantasia pokazały prog-metalowym muzykom, że da się tworzyć z oszałamiającą pompą. Uwypukla to doskonała produkcja Kevina Codferta i Jensa Bogrena, którzy uchwycili w brzmieniu Myrath przestrzeń, lekkość i nerw.
Z „Shehili” jest taki problem, że ta pompa wciśnięta w dźwięki robi momentami wrażenie zbyt nadętej i w gruncie rzeczy trochę kiczowatej na podobieństwo kinowych blockbusterów. Niektóre melodie również zbyt mocno wkręcają się w radiowe klimaty. Nie zmienia to oczywiście faktu, że nowego materiału Myrath słucha się przednio, o ile konwencja napompowanego i przekolorowanego prog-metalu nas nie drażni.