Yngwie Malmsteen

Blue Lightning

Gatunek: Metal

Pozostałe recenzje wykonawcy Yngwie Malmsteen
Recenzje
Grzegorz Bryk
2019-03-27
Yngwie Malmsteen - Blue Lightning Yngwie Malmsteen - Blue Lightning
Nasza ocena:
4 /10

„Ludzie nie zdają sobie sprawy z mojego głębokiego zainteresowania bluesem” – powiedział Yngwie Malmsteen promując najnowszy album. Po przesłuchaniu „Blue Lightning” raczej nic się w tej kwestii nie zmieni.

Kiedy z przeróżnych zakamarków zaczęły docierać informacje, że szwedzki wirtuoz gitary tworzy bluesową płytę, chyba wszyscy zdawali sobie sprawę jak będzie ona brzmiała. Styl Malmsteena jest tak charakterystyczny, a i on sam tak się w nim zatopił, że ciężko było oczekiwać, że z tego projektu wyjdzie rzeczywiście coś interesującego, że Malmsteen wymyśli się na nowo, a może stworzy nawet oryginalną stylistykę. Kiedy okazało się, że zapowiadany materiał to tak po prawdzie jedynie cztery kawałki, cała reszta natomiast to zapchajdziury w postaci coverów, już chyba nikt nie łudził się, że Yngwiego Malmsteena dopadł twórczy szał, dzięki któremu zrewolucjonizuje bluesa. Samo hasło „zrewolucjonizować bluesa” brzmi co najmniej zabawnie. Nawet po przesłuchaniu „Blue Lightning” odnoszę wrażenie, że to zespół zaaranżował te wszystkie covery, natomiast Malmsteen przyszedł na gotowe i powciskał swoje gitary tam gdzie tylko dał radę, a że nagrywał na „hura” bo czasu miał niewiele, to niemal wszystkie gitarowe popisy brzmią tak samo i opierają się przede wszystkim na powtarzanych z zawrotną prędkością pasażach. Wiecie, taki blues grany wiertarką.

Ale o czym my tu gadamy? Jaki znowuż blues? Z czterech nowych utworów tylko „Sun’s Up Top’s Down” można nazwać w pełni bluesowym kawałkiem, oczywiście odpowiednio przesączonym przez stylistykę Malmsteena. Pozostałe „Blue Lightning”, „1911 Strut” i „Peace, Please” to kompozycje typowe dla neoklasycznego metalu, zupełne standardy z jakimi kojarzony jest Yngwie. Żadna z premierowych kompozycji nie robi jakiegoś oszałamiającego wrażenia.

Więc może ten blues skryty jest gdzieś pośród coverów? Poszukajmy. Podczas „Paint it Black” miałem przed oczami jak po arenie cyrkowej klown w wielkich, czerwonych butach niezdarnie potykając się o własne nogi goni zwinną małpkę nieustannie robiącą głupie minki i widowiskowe salta ku uciesze publiczności lubiącej marnej jakości, slapsticowe żarcik – nagradzają ją więc gromkimi brawami. „Paint it Black” to byłby całkiem niezły cover – taki przaśnie metalowy, gdyby nie wszędobylskie gitarotryski Malmsteena, który swoją drogą na całym krążku zdaje się w kółko grać to samo. Z kolei „Smoke on the Water” – Yngwie, serio „Smoke on the Water”?! – brzmi trochę jak przedstawienie szkolne, w które klasa włożyła sporo wysiłku by wyglądało solidnie, ale na końcu i tak przyszedł klasowy błazen, zaczął się wygłupiać, popisywać i wszystko zepsuł. Już pomijając, że kto w XXI wieku coveruje jeszcze „Smoke on the Water” i wypuszcza to na krążku?! Nie jest to ostatni akt znęcania się nad Deep Purple, bo pojawił się również „Demon’s Eye” – w tym kawałku najwyraźniej już nawet palce Malmsteena nie chciały grać pasaży (wsłuchajcie się w lapsusik między 5 i 6 sekundą trzeciej minuty).

Hendrixowy „Purple Haze” u Yngwiego to taka trochę bezsensowna łupanina, podobnie jak „Foxey Lady” obdarte z jakiegokolwiek bluesowego flowu (Hendrix nie byłby raczej zadowolony), ale już „While My Guitar Gently Weeps” wypadłby całkiem nieźle, gdyby w każdy możliwy zakamarek nie wciśnięto jakiegoś ultraszybkiego berka po gryfie, choćby nie wiem jak nie pasował. Gdyby zestawić sobie solówki z „Forever Man” Erica Claptona i Yngwiego Malmsteena, to dwa dźwięki tego pierwszego mają większe jaja niż cała ta maskarada Szweda. Na tym tle bardzo słabych przeróbek wybija się „Blue Jean Blues” (oryginalnie ZZ Top), jedyny numer, w którym Malmsteen rzeczywiście próbuje interpretować bluesa po swojemu, a nie wariować bez sensu po gryfie – pojawiają się tu jakieś zalążki melodii, próby poprowadzenia gitary w jakimś konkretnym kierunku, oczywiście muszą być pasaże i wyścigi, ale da się dosłyszeć tu jakiś pomysł i próbę wciśnięcia w estetykę bluesa metalu neoklasycznego.

Dużo więcej szacunku miałbym dla tej płyty, gdyby Malmsteen pokusił się o więcej premierowego materiału, albo by na warsztat nie wziął tak oczywistych numerów, na których gitarowe rzemiosło ćwiczą początkujące bandy. Kolejna sprawa – tak epokowych dzieł się nie masakruje w studiu. Można by wybaczyć, gdyby był to koncert, ale przecież „Blue Lightning” anonsowany jest jako nowy studyjny album, na dodatek taki, na którym Malmsteen gra bluesa. Jak się okazało tego bluesa można znaleźć, w dwóch, może trzech kawałkach, czyli ze świecą szukać. Sam entuzjazm i kreatywność Szweda również nie robi najlepszego wrażenia – wystarczy wspomnieć, że w kółko używa jednej techniki, a melodią nie dysponuje żadną. Więc nie, nie ma tu nowatorstwa, awangardy i nieszablonowego podejścia do tematu. Jest kiczowata hucpa w rytmie znanych piosenek. Yngwie Malmsteen bez wątpienia ma szybkie palce, ale muzycznego gustu to już nie bardzo.