Bullet For My Valentine jest w tej chwili w o niebo lepszej sytuacji niż Trivium.
Obie formacje zaliczyły spektakularne wpadki w przypadku swoich poprzednich wydawnictw i, jak się okazuje, tylko Walijczycy odrobili lekcje. Co więcej, nagrali album, który w swojej dyskografii mogą śmiało postawić zaraz za legendarnym wręcz "Poison" i chwała im za to. Dawno nie słyszałem tak dobrze nagranego, wyprodukowanego, a przede wszystkim skomponowanego, mainstreamowego melodyjnego metalu.
Celowo porównuję Bullet For My Valentine do Trivium, bo niegdyś robiono to na każdym kroku. Z czasem obie formacje poszły swoją drogą, raz wspólnie zbaczając na thrashowe terytoria. Po latach tylko Bulleci pozostali mniej lub bardziej wierni przyjętej na początku kariery konwencji, a Matt Heafy i spółka z płyty na płytę kompletnie zmieniają swoje oblicze. Zmiany są dobre - ale umiarkowane. Tak jak w przypadku "Venom". Mimo że panowie jednoznacznie powracają do czasów swojego komercyjnego sukcesu, wciąż przemycają nowe pomysły, nierzadko zahaczając (ponownie) o thrash i groove metalowe zapędy, w tym wypadku najbardziej słyszalne u perkusisty.
To, co jednak pozostaje niezmienne, to doskonały balans pomiędzy brutalną a przebojową twarzą zespołu. Kwartet doskonale sprawdza się zarówno w bardziej nośnym, niemal stadionowym graniu jak w "Hell Or High Water (The Harder It Breaks)", jak i konkretnej, metalcore’owej młócce, żywcem wyjętej z niejednokrotnie przypominanego "Poison" ("No Way Out"). Prawdę mówiąc, "Venom" jest dokładnie tym, czego oczekiwali fani. Grupa nie puszczała słów na wiatr i dała swoim wiernym słuchaczom album, jakiego sobie życzyli, pełen cholernie zapamiętywalnych melodii i refrenów, które nucić będą miliony ("You Want a Battle? (Here’s a War)", a przede wszystkim, naszpikowała krążek mnóstwem typowych dla siebie riffów i porywających solówek. Bez oglądania się na innych, bez próbowania sił w bardziej pogmatwanym graniu, kapela wypuściła krążek, który niemal w całej okazałości nadaje się do prezentowania na żywo, co w tego typu graniu jest wielką zaletą. Rzadko kiedy zdarza się, aby nawet w ckliwych momentach ("The Harder The Heart") nadal brzmieć mocno, z pazurem i… pasją.
Tłumy pokochają "Venom". 15-latki pragnące by Matt Tuck śpiewał im do poduszki, niekoniecznie.
Grzegorz "Chain" Pindor