Heavy metal umrze w momencie, gdy Judas Priest zejdzie ze sceny.
Trudno o inny wniosek biorąc pod uwagę tegoroczny album studyjny legendy z West Bromwich, czyli dosadnie zatytułowany krążek „Firepower”. Oczywiście inne dinozaury gatunku też mają się nieźle, vide ostatnie nagrania Iron Maiden czy Saxon, ale to właśnie Judas Priest wydaje się łączyć różne etapy rozwoju heavy metalu, tj. kształtowanie się gatunku jeszcze w zamierzchłych latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia, następnie jego eksplozję w czasach NWOBHM, a także dojrzewanie w nowym stuleciu. Każde więc nagranie Judas Priest musi dziś wywoływać sensację, i to nawet jeśli esencjonalni członkowie kapeli są już w okolicach siedemdziesiątego roku życia.
Osiemnasty album studyjny legendy zawiera porywające heavymetalowe strzały, które oferują wszystko to, co zespół wypracował na przestrzeni prawie pięćdziesięciu lat, czyli zadziorne, oparte na ostrych gitarowych riffach i aktywnej perkusji, naładowane mocą wokalu Roba Halforda i agresywne w swej wymowie numery. To klasyka Judas Priest. Takie kompozycje, jak tytułowa „Firepower”, potencjalny koncertowy przebój „Evil Never Dies”, petardy w stylu „Necromancer” i „Flame Thrower”, czy też sięgający klimatem fantastycznego „Painkillera” utwór „No Surrender” powinny na stałe wpisać się do repertuaru wspomnień o dziedzictwie Judas Priest. Kapela tymi utworami dowodzi, że wciąż potrafi grać szybko i zadziornie, lekceważąc reguły czasu i zarazem modę na hybrydową muzykę. Warto bowiem sobie uświadomić, że „Firepower” to materiał, w którym nie łączą się ze sobą różne gatunki – to heavy metal wynikający z angielskiej tradycji, nieprzekombinowany, biczujący dźwiękiem.
Na krążku, tak bardzo naładowanym klasycznymi patentami, nie brakuje też oczywistych ukłonów w kierunku innych legend gatunku. Utwór „Lightning Strike” może wzbudzać skojarzenia z galopującym stylem Iron Maiden, zaś „Children Of The Sun” kumuluje to wszystko, co wypracowały legendy NWOBHM – pełno tu patosu, efektownych przejść, wybuchowych zagrywek i narracji trafiającej do samego wnętrza słuchacza. Doniosłe emocje są zresztą integralną częścią albumu. W okolice tajemniczej, owianej heavymetalowym mrokiem ballady zabiera nas kompozycja „Never The Heroes”, będąca stopniowo narastającym, celnie wypunktowanym na instrumentach hołdem dla wszelkich patetycznych momentów Judas Priest. Do tego całość wieńczy porywające solo gitarowe, które w kombinacji z refleksyjnym Robem Halfordem okazuje się jednym z najmocniejszych momentów nowego albumu Anglików.
Wśród owych mocnych momentów znalazł się również krótki utwór instrumentalny „Guardians”, który wprowadza do pasjonującego numeru „Rising From Ruins”. To utrzymana w średnio-szybkim tempie, podniosła kompozycja, której wymowa – we're bringing the light, out from the night, rising from ruins – dobrze oddaje aktualnego ducha Judas Priest. Kapela wciąż ma dużo do powiedzenia i jest żywotna niczym Noriaki Kasai na skoczni narciarskiej. Świadczy też o tym fakt, że w okolice nieczęsto spotykanego w nagraniach Judasów ciężaru wchodzi kompozycja „Lone Wolf”. Utwór oparty na potężnych riffach Glenna Tiptona i Richie Faulknera jest głosem złości, bólu i zagrożenia, o których to uczuciach zresztą opowiada. Cały materiał wieńczy zaś typowa dla gatunku ballada „Sea Of Red”.
Pewnie można by pomarudzić, że Judas Priest brakuje dziś świeżości, zaś album „Firepower” raczej nie straciłby dużo, gdyby do jego tracklisty nie weszły takie utwory jak m.in. „Spectre” czy „Traitors Gate”. Nie są to jednak istotne zarzuty w zestawieniu z możliwością posłuchania heavy metalu wprost od klasyków gatunku. Zespół ma się naprawdę nieźle, a jego osiemnasty album dostarcza kilku kompozycji, które staną się niezapomniane. Jestem więc przekonany, że „Firepower” spełni oczekiwania wszystkich wielbicieli tradycyjnego heavy metalu. Dopóki Judas Priest istnieje, dopóty jestem spokojny o zachowanie heavymetalowych tradycji.