Tysiąc rzeczy można napisać o siedemnastym albumie studyjnym Judas Priest. Najprościej jednak wykrzyczeć: The Priest is back!
Trudno przewidzieć, ile jeszcze razy przyjdzie użyć tego sformułowania, ponieważ angielscy weterani heavy metalu zdążyli już obwieścić światu zakończenie kariery studyjnej i koncertowej, aby niedawno owe zapowiedzi zdementować. To dobrze, bowiem biorąc pod uwagę poziom zaprezentowany na "Redeemer of Souls" trudno byłoby sobie wyobrazić dziś heavy metal bez Judas Priest. Klasycy gatunku nawet jesienią swojego życia trzymają dobry i solidny poziom.
Nie da się ukryć, że sporą pracę w warstwie kompozycyjnej wniósł debiutujący w studio jako członek Judas Priest Richie Faulkner. To młodzian biorąc pod uwagę standard wieku w zespole. On też z pewnością odpowiada za najbardziej dynamiczne, agresywne i zadziorne partie gitarowe, których na "Redeemer of Souls" nie zabrakło. Jest to bowiem album mocno gitarowy. Da się tu odnaleźć mnóstwo esencjonalnych riffów, które szukają kompromisu pomiędzy największymi nagraniami zespołu z lat osiemdziesiątych i początku dziewięćdziesiątych. Pewnym niuansem mogą być wielowymiarowe solówki gitarowe, niespodziewanie długie i rozbudowane, jak choćby w otwierającym dzieło killerze "Dragonaut" albo w ramach wielkiego "Down in Flames". Jednak nawet pomimo rozbudowanej sekcji solowej, wiodące wrażenie pozostaje takie, że zespół z Birmingham zdołał na bardzo wysokim poziomie przenieść swoje klasyczne pomysły gitarowe do współczesności. Spora w tym zasługa duetu gitarowego, czyli wcześniej wspominanego Faulknera i legendarnego Glenna Tiptona.
Doskonale, że na "Redeemer of Souls" znalazło się znacznie mniej inklinacji do podniosłych, niepotrzebnie napompowanych kompozycji, którymi zespół raczył fanów choćby na ostatnim albumie studyjnym "Nostradamus" z 2008 roku. Tego typu pomysłów na nowym krążku nie zabrakło - niebezpiecznie flirtują z nimi takie numery jak "Sword of Damocles" i "Secrets of the Dead" - ale są one uboższe względem ostatnich nagrań, nie zarażają też ostentacyjnym wrażeniem, że legendy się starzeją. Nic z tego! Muzycy Judas Priest podczas nagrań do "Redeemer of Souls" wyciągnęli 100% swoich aktualnych możliwości. Album jest konkretnym heavy metalowym uderzeniem, w którym nie zabrakło też subtelnych sygnałów wysłanych do czasów, gdy nawet NWOBHM był w powijakach. Rocka rolla! Taki "Crossfire" został oparty na fenomenalnej gitarze, która wzbudza oczywiste skojarzenia z debiutem Judasów z 1974 roku, zresztą w ten klimat sprawnie też wpisuje się niepozorny "Hell & Back", zawdzięczający swą oldschoolowość nie tylko prowadzącym gitarzystom, ale również precyzyjnym basówkom Iana Hilla.
A skoro wywołałem legendę basu to i kilka słów należy się Robowi Halfordowi oraz Scottowi Travisowi. Mam nadzieję, że wokalista Judasów nie wylądował na oddziale intensywnej terapii po sesji do "Redeemer of Souls". Ileż Halford z siebie na tym krążku wyciągnął! Człowiek mający przeszło sześćdziesiąt lat wciąż wrzeszczy w taki sposób, że mógłby konkurować z wieloma młodszymi wokalistami. W niektórych momentach nawiązujących do "Nostradamusa" dało się odczuć, iż Halford potrzebuje spokojniejszego tempa, ale w przeważającej części materiału wokalista utrzymał bardzo wysoki heavy metalowy poziom. Szacunek należy się więc zarówno jemu, jak również perkusiście Judasów, który dzielnie wytrzymał tempo gitarzystów, czasem też dokładając coś mocnego od siebie. Odniosłem nawet wrażenie, że bębny Travisa dodały temu materiałowi bardzo ciężkiego wymiaru, który można odczuć choćby w przybrudzonym utworze "Metallizer" albo marszowym, a jakże, "March of the Damned".
W heavymetalowych podróżach z Judas Priest pomiędzy współczesnością a przeszłością trudno odnaleźć jakieś rewolucyjne pomysły, które wprowadziłyby nowe wątki do twórczości zespołu z Birmingham. Nikomu nie są one jednak potrzebne. Siła "Redeemer of Souls" polega na wielkiej esencjonalności dzieła. Zespół nie odżegnując się od bogatej przeszłości zarejestrował trzynaście solidnych utworów (w wersji rozszerzonej o pięć więcej), które powinny zjeżyć włosy na skórze wszystkim fanom gatunku. Nie są to pewnie numery, które przejdą do klasyki Judas Priest, ale dzięki nim historia zespołu przechodzi do młodszego pokolenia fanów heavy metalu.
Jedyne, co może niepokoić to piękna ballada "Beginning of the End", która zamyka podstawową wersję albumu. To utwór mogący zwiastować rzeczywistą emeryturę formacji. Taki obrót spraw byłby słaby wobec porządnego poziomu "Redeemer of Souls", ale muzycy Judas Priest i tak zrobili dużo, że zaszczycili fanów jeszcze jednym albumem studyjnym. Jestem dumny, że mogę być świadkiem siedemnastego nagrania zespołu, który wywarł tak wielki wpływ na kształt gatunku.
Konrad Sebastian Morawski